wtorek, 30 października 2018


Wrocław Pawłowice, 29 października 2018 roku

Lwów-Lwiw

Zbliża się dzień 1 listopada. Dzień ważny i wyjątkowy w kalendarzu chyba każdego z nas- dzień pamięci o zmarłych. Jesień wkracza właśnie w swoje apogeum, pozostawiając już za sobą swój wielobarwny, złoty okres, wchodząc nieuchronnie w czas szarości i cienia. Już niedługo cmentarze po raz kolejny wypełnią się ludźmi, chcącymi choć raz do roku uczcić swoich zmarłych- członków rodziny, przyjaciół, znajomych, a może też pomodlić się przy grobie przypadkowego człowieka, o którym wszyscy zdali się już zapomnieć… Właśnie- zapomnienie. Wielki polski poeta, Adam Mickiewicz, pisał swego czasu- ‘’A jeślibym o nich zapomniał, Ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie’’. Zmarłym jesteśmy winni pamięć szczególną, wszak oni nie są w stanie się nam- chyba, że ktoś wierzy w duchy- w żaden sposób przypomnieć, narzucić swoją obecność i chronić pamięć o swoich czynach. O sobie samych. Zapomnienie o zmarłych, zwłaszcza poległych i zamordowanych w imię wolności, jest zbrodnią. A już na pewno zbrodnią jest zacieranie tej pamięci.
1 listopada to data szczególna dla dwóch sąsiednich narodów- Polaków i Ukraińców. Równo sto lat temu, 1 listopada 1918 roku, to właśnie nasze dwa bratnie narody rzuciły się sobie do gardeł, walcząc o panowanie nad Galicją Wschodnią i jej stolicą- Lwowem. Niestety, obie strony nie znalazły, niestety, pokojowego rozwiązania tego, nabrzmiewającego od wielu już lat, konfliktu o władzę i ziemię, którego finalnym aktem stała się krwawa, bratobójcza wojna. Oba te narody ponoszą przy tym równą odpowiedzialność za to, co w listopadzie 1918 roku stało się na ulicach Lwowa, Przemyśla i całego szeregu galicyjskich miast i wsi. Za wszystkie bitwy, zbrodnie, wzajemny i niepotrzebny rozlew krwi, za wszystkie międzyludzkie dramaty i tragedie, jakie miały miejsce w efekcie tej strasznej wojny.
 Polacy, mający od 1867 roku autonomię w ramach C.K Austro-Węgier, nie dostrzegali (bądź nie chcieli dostrzegać) dynamicznego rozwoju ukraińskiej świadomości narodowej i żarliwego patriotyzmu, jaki przejawiali Ukraińcy, nazywani w tamtym okresie jeszcze Rusinami.
Ukraińcy popełnili błąd, nie doceniając patriotyzmu polskiego, ignorując wielowiekową obecność Polaków w Galicji i ich ogromny wkład w rozwój kultury tego regionu, ograniczając swoje spojrzenie do czasów staroruskiego grodu na lwowskim Wysokim Zamku.
Polacy i Ukraińcy, których świadomość narodowa w XIX wieku poczyniła ogromne postępy, zatracili gdzieś ducha wspólnoty. Owszem, przez wieki Polacy i Rusini ścierali się ze sobą- dość tu wspomnieć liczne powstania kozackie, które były tego efektem- ale oba te narody wiedziały, że bez siebie nawzajem na dłuższą metę nie przetrwają, zwłaszcza kiedy w siłę urosła siedemnastowieczna Rosja. Nawet Chmielnicki podczas swego powstania początkowo nie dążył do oderwania Rusi od Rzeczypospolitej, a walczył, jakkolwiek czynił to niezwykle brutalnymi i krwawymi metodami (Polacy zresztą nie pozostawali w tyle- kniaź Wiśniowiecki w odwecie za poczynania Chmielnickiego i jego ludzi dosłownie topił Ukrainę we krwi), o sprawiedliwe traktowanie Kozaków w ramach tejże Rzeczypospolitej. Wtedy jednak, w dawnych czasach, umieliśmy ze sobą nie tylko walczyć, ale i współpracować- Kozacy walczyli po polskiej stronie podczas wyprawy Żółkiewskiego na Moskwę, oddziały ruskie stały razem z Polakami, Litwinami i Tatarami pod Grunwaldem, razem przez stulecia odpieraliśmy ataki tureckie i tatarskie na Rzeczpospolitą, wreszcie podczas Wiosny Ludów Polacy i Ukraińcy ramię w ramię walczyli z Austriakami na ulicach Lwowa o wyzwolenie spod władzy zaborcy. Jeszcze powstańcy styczniowi obok Orła i Pogoni wyszywali na swych sztandarach Archanioła Michała- symbol Rusi. Aż tu nagle coś się popsuło. Upadła idea wielonarodowej Rzeczpospolitej, a Polacy i Ukraińcy zapragnęli mieć własne państwa (już nie mówiąc o Litwinach). W miarę możliwości jednolite narodowościowo. Długo by mówić, jak do tego doszło, nie jest to też rozprawa naukowa, więc na tym stwierdzeniu się zatrzymajmy i przejdźmy dalej.
            W 1918 roku tak Polacy, jak i Ukraińcy, stali przed dziejową szansą. Nasi zaborcy przegrywali wojnę, a ich państwa rozpadały się nawet nie z miesiąca na miesiąc, ale z dnia na dzień. Rosja już rok wcześniej pogrążyła się w odmętach krwawej wojny domowej, a będąca już od XVII wieku pod jej panowaniem Ukraina skorzystała z dziejowej okazji (i niemieckiej pomocy), odrywając się od niej i tworząc URL- Ukraińską Republikę Ludową. Rozpadały się właśnie Austro-Węgry, pod których kontrolą znajdowała się Galicja Wschodnia- teren, na którym ludność polska i ukraińska była wymieszana do tego stopnia, że wytyczenie granicy etnicznej, dzielącej tę krainę na część polską i ukraińską, było niewykonalne. Antagonizm polsko-ukraiński, dodatkowo podsycony przez administrację austriacką, w obliczu klęski zaborców musiał wreszcie wybuchnąć. Stało się to 1 listopada 1918 roku, kiedy to Ukraińcy niespodziewanie dla wszystkich zajęli Lwów, będący wtedy miastem o zdecydowanej przewadze ludności polskiej, ogłaszając go stolicą Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej. Do podobnych wydarzeń doszło w niemalże całej Galicji Wschodniej. Przeciwko Ukraińcom wystąpiła polska ludność Lwowa, rozpoczynając okres trzytygodniowych, bratobójczych zmagań o miasto. Do walk doszło także w Przemyślu, jednym z najważniejszych miast regionu. Polacy, dla których Lwów był wtedy jednym z najważniejszych polskich miast, byli oburzeni ukraińskim ‘’zamachem’’. Uznali nowo powstałe państwo za okupanta i podjęli z nim walkę, dążąc do wyzwolenia Galicji spod władzy Ukraińców. Z kolei Ukraińcy, dla których Lwów również stanowił jeden z najważniejszych ośrodków życia kulturalnego i politycznego, chcieli bronić za wszelką cenę swojego świeżo utworzonego państwa i jego stolicy. Zmagania o władzę w Galicji, trwające do lipca 1919 roku, zakończyły się zwycięstwem Polski i całkowitym rozbiciem ZURL. Przepaść, jaka istniała między oboma narodami, pogłębiła się jeszcze bardziej. Polacy byli oburzeni zbrodniami, jakich dopuszczały się wojska ZURL na ich rodakach (we Lwowie obie strony walczyły po rycersku, ale na prowincji Ukraińcy dopuścili się szeregu mordów, np. w Złoczowie i Tarnopolu), zaś Ukraińcy mieli Polakom za złe, że ci rozbili ich niepodległe państwo. Wydawało się, że wyprawa kijowska z kwietnia 1920 roku, zorganizowana przez Polskę i niedobitki wojsk wspomnianej już URL (nie ZURL, te dwa państwa to dwa odrębne twory administracyjne), rozbitych wcześniej przez bolszewików, może coś zmienić. Niestety, ale wojska sojusznicze szybko musiały się wycofać z Kijowa aż na przedpola Warszawy, Zamościa i Lwowa. Późniejsza legendarna polska kontrofensywa niestety, wbrew zobowiązaniom sojuszniczym wobec URL, nie poszła z powrotem na Kijów, a zatrzymała się niejako w połowie drogi. Nie ma co tutaj owijać w bawełnę- obiecaliśmy Ukrainie pomoc, a w decydującym momencie, kiedy mieliśmy miażdżącą przewagę nad Sowietami i mogliśmy zrobić z nimi, co tylko chcieliśmy, zamiast zadać im jak największe straty, dogadaliśmy się z nimi i pozostawiliśmy Ukrainę swojemu losowi. Ukraina szybko zapłaciła za to straszliwą cenę, a po dwudziestu latach przyszła kolej także na Polskę, poddaną sowieckiej dominacji na całe pięćdziesiąt lat. Przez swoje niecałe dwadzieścia lat wolności Polacy podjęli skandaliczne próby wynarodowienia Ukraińców w czasach II RP, ci sami Ukraińcy z kolei podjęli serię zamachów terrorystycznych i stworzyli własne bojówki o zabarwieniu skrajnie nacjonalistycznym i szowinistycznym. Powstała chora banderowska ideologia, która, żywiąc się konfliktem polsko-ukraińskim, podczas II wojny światowej doprowadziła do potwornego ludobójstwa Polaków na Wołyniu i w Galicji Wschodniej (świadomie nie używam tu pojęcia ‘’Małopolska Wschodnia’’, wprowadzonego w okresie II RP, uznając je za nieprzystające historycznie do tego regionu). Powojenne wysiedlenia Polaków z Kresów Wschodnich i deportacji Ukraińców z Bieszczad w ramach Akcji ‘’Wisła’’ nie zamknęły tego konfliktu.
            Mamy rok 2018. Na Ukrainie odbywają się banderowskie demonstracje pod hasłem ‘’Miasto Lwów nie dla polskich panów’’, jeszcze nie tak dawno polskiej reprezentacji na Euro 2016 zapowiadało się ‘’drugi Wołyń’’, w skandaliczny sposób próbuje się usunąć dwa kamienne lwy z Cmentarza Orląt Lwowskich, neguje się zbrodnię wołyńską, a ukraińscy nacjonaliści żądają od Polski zwrotu ‘’okupowanego ukraińskiego Przemyśla’’. Tymczasem w Polsce nieustannie pokutują negatywne stereotypy o Ukraińcach, wielu Polaków pakuje wszystkich Ukraińców do jednego wielkiego worka z napisem ‘’Banderowcy’’, zwrotu ‘’zawsze polskiego Lwowa’’ domagają się osoby, które w wielu przypadkach nigdy nawet nie odwiedziły Kresów Wschodnich, usprawiedliwia się Akcję Wisła, będącą czystką etniczną, a niektóre środowiska szerzą antyukraińskie hasła w rodzaju ‘’Ukrainiec NIE JEST moim bratem’’ czy wręcz negują istnienie narodu ukraińskiego. Żeby tego było mało, swoje trzy grosze dorzuca Rosja, organizując ostrzelanie polskiego konsulatu w Łucku pociskiem z rakietnicy i pozwalając pomniejszym rosyjskim politykom na oferowanie Polsce rozbioru Ukrainy. Jakby było mało podziałów między Polakami i Ukraińcami, które ani Polsce, ani Ukrainie, nie dają nic dobrego. Wszelkie konflikty polsko-ukraińskie były, są i zawsze będą tylko i wyłącznie w interesie Rosji. I każdego, kto jest nieprzychylny obu braciom-adwersarzom lub przynajmniej jednemu z nich. <patrzy nieśmiało na zachodnią granicę Polski i południowo-zachodni odcinek granicy Ukrainy>
            Nie jestem zwolennikiem polskiego Lwowa, ale też nie jestem zwolennikiem Lwowa ukraińskiego. Dlaczego? Bo żadne z tych miast nie jest dla mnie prawdziwym Lwowem. Prawdziwym Lwowem jest dla mnie, może zabrzmi to idealistycznie, Lwów polsko-ukraiński. Nasza wspólna własność, wspólne dziedzictwo i wspólna przyszłość. Aby to zrozumieć, wystarczy przynajmniej jedną rzecz przyjąć do wiadomości: nie ma Ukrainy bez Polski i analogicznie- nie ma Polski bez Ukrainy. Niestety, wielu Polaków nie chce patrzeć w kierunku Ukrainy- a jeśli już, to z mieszanką strachu i pogardy. Podobnie wielu Ukraińców woli żyć złudnym przeświadczeniem o swojej sile i prężyć muskuły, niż spojrzeć prawdzie w oczy. W efekcie mamy małą, etniczną Polskę, której wmawia się, że bez pomocy i aprobaty Zachodu, a zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, nie jest w stanie przetrwać na dłuższą metę, co jest totalną bzdurą. Mamy też słabą Ukrainę, de facto samotną na arenie międzynarodowej i częściowo okupowaną przez Rosję, borykającą się z problemami zewnętrznymi i wewnętrznymi. Jest pewne lekarstwo, jakkolwiek mogące być trudne do przełknięcia, a które może wiele zmienić na lepsze w sytuacji tak Polski, jak i Ukrainy- wzajemne pojednanie. Przyznanie przez Polskę, że popełniła szereg karygodnych błędów wobec Ukrainców i nieraz nawet zbrodni. Przyznanie przez Ukrainę, że jest odpowiedzialna za bestialską rzeź na Wołyniu i również za swój szereg karygodnych błędów wobec Polaków. Pozwolenie historykom obu narodowości na rzetelne i merytoryczne badanie wszystkich kart naszej wspólnej historii. Rozprawienie się z ideologiami antypolskimi i antyukraińskimi. Usunięcie z przestrzeni publicznej Stepana Bandery i apologetów Akcji Wisła. Uczynienie ze Lwowa pomostu pomiędzy nami, wspólnego dla naszych narodów punktu zaczepienia, który oba nasze narody szczerze kochają i którego dobra szczerze pragną. Złożenie wspólnego hołdu polskim i ukraińskim bohaterom walki o wolność i niepodległość naszych ojczyzn. Odrobienie lekcji z lat 1918-1921 i 1939-1947 jako przykładów na to, że niezgoda między nami prowadzi do naszej ruiny. Uznanie przez Polaków ukraińskich praw do Lwowa i uznanie przez Ukraińców polskich praw do tegoż Lwowa. Jesteśmy jedną rodziną i powinniśmy pamiętać, że choć w każdej rodzinie zdarzają się spory, nieraz bardzo gwałtowne, prędzej czy później zawsze nastaje zgoda, jakże potrzebna wszystkim jej członkom. Wierzę, że jest możliwe, aby 1 listopada na Cmentarzu Orląt Lwowskich i sąsiednim Memoriale zapłonęły w spokoju znicze. Aby we Lwowie i Wrocławiu, w Warszawie i Kijowie, w Poznaniu i Charkowie, w Szczecinie i Odessie, w Krakowie i Żytomierzu zabrzmiał nareszcie głos zgody i pojednania. Przyjęcie tego, co nas łączy, ponad to, co dzieli. Aby spełniło się życzenie ukraińskiego poety, Tarasa Szewczenki, aby Lach porozumiał się wreszcie z Kozakiem…
            Na zakończenie mała anegdota. W lipcu 2016 roku odwiedziłem po raz pierwszy Lwów. Przed tym wyjazdem, przyznaję szczerze, jeszcze gdzieś z tyłu głowy miałem te fantasmagorie o zawsze polskim Lwowie, byłem jednym z tych przemądrzałych, co na Kresach nigdy nogi nie postawili, ale i tak mówili o ich odzyskiwaniu. Wystarczył nieco ponad tydzień we Lwowie i w Drohobyczu, aby ten pogląd zbankrutował w moich oczach do reszty. Tuż przed powrotem do rodzinnego Bolesławca miałem okazję rozegrać dwie partie szachów z pewnym lwowianinem, jednym z wielu, którzy przesiadują na prospekcie Swobody, niegdyś znanymi jako Wały Hetmańskie. Ukrainiec ten zapytał mnie bałakiem, czy uważam, że Lwów powinien wrócić do Polski. Zaszokowany tą bezpośredniością, dłuższą chwilę milczałem, nie chcąc go urazić ani tym bardziej rozgniewać. Wreszcie, widząc w jego oczach, że domyśla się mojej odpowiedzi, odparłem ‘’Tak’’. Odpowiedział mi spokojnie, że doskonale rozumie wszelkie polskie racje historyczne, kulturalne i inne do Lwowa, po czym położył rękę na piersi i powiedział, że (muszę zrozumieć, że) dla niego (i każdego Ukraińca) Lwów zawsze będzie głęboko w sercu. Potem powiedział, że Lwów jest tak mój (polski)- tu pokazał na mnie- tak i jego (ukraiński)- tu wskazał palcem na siebie. Nasz wspólny. Od kiedy się rozeszliśmy, idea tego anonimowego Ukraińca pozostaje ze mną do dnia dzisiejszego. I podpisuję się pod nią bez najmniejszego wahania.

wtorek, 3 lipca 2018

Słów kilka o klasztorze Magdalenek w Nowogrodźcu


Nowogrodziec to nie jest duże miasto- liczy raptem kilka tysięcy mieszkańców, nie znajduje się przy żadnej głównej drodze, a kilka lat temu utracił nawet pasażerskie połączenie kolejowe z Wrocławiem przez Zebrzydową. Nie jest specjalnie znany, zawsze znajduje się w cieniu pobliskich miast powiatowych, Bolesławca i Lubania. A mimo to Nowogrodziec warto odwiedzić z powodu jednego miejsca. Miejsca liczącego sobie osiemset lat historii, obecnie jednak całkowicie opuszczonego i popadającego w co raz to większą ruinę. Miejsca, które przez stulecia kształtowało codzienność całego miasta i miało wpływy wykraczające nawet poza granice Dolnego Śląska. Dlatego też dzisiaj opuszczamy Bolesławiec, wsiadamy w autobus i jedziemy piętnaście kilometrów na południowy zachód, aby odwiedzić najstarszy klasztor Magdalenek w Polsce- a właściwie to, co z niego zostało.
            Obecnie klasztor znajduje się w opłakanym stanie. Znajdujący się na niewielkim wzgórzu kompleks budynków z wolna niszczeje i zarasta, zapomniany przez wszystkich, którzy mogliby go uratować. Powoli rozpadają się masywne, forteczne obwarowania, otaczające dawny klasztor od strony ulicy Strzeleckiej, głównej drogi wylotowej na Żagań. Elewacje klasztorne już niemal nigdzie nie są pokryte tynkiem, odsłaniając wiekowe, piaskowcowe mury. Wirydarz i dziedziniec zewnętrzny całkowicie zarosły, a na wyższych kondygnacjach panują prawa dżungli. Korytarze i pomieszczenia klasztorne opustoszały, ich ściany pokryto w wielu miejscach plugawymi napisami najróżniejszej treści i tylko podziemia zachowały się w całkiem nienaruszonym stanie, choć oczywiście wyniesiono z nich wszystko, co się tylko dało. Mimo tak smutnego stanu tego miejsca proponuję rozłożyć koce przed głównym wejściem do miejsca, które kiedyś było klasztorem (i nie tylko, o czym za chwilę) i wysłuchać kilku słów o dawnych czasach, kiedy jeszcze tętniło tutaj życie, czy to zakonne, czy inne.
            Jesteśmy w początkach XIII wieku. Śląsk znajduje się pod rządami Henryka Brodatego, zaś jego granica przebiega zaledwie kilkaset metrów od miejsca, w którym się znajdujemy. Wyznacza ją rzeka Kwisa, przepływająca spokojnie przez znajdujący się tu jeszcze las. Siedzimy na szczycie niewielkiego wzgórza, u stóp niewielkiego pałacyku myśliwskiego, jaki nakazał tutaj zbudować piastowski książę. Jego żona, przyszła święta Jadwiga śląska, ten pałacyk bardzo polubiła. Zapewne nie był on specjalnie duży, ale wzgórze nad rzeką z pewnością było miejscem bardzo urokliwym. Pobożna księżna uznała, że dobrze by było, aby się ono nie marnowało na prywatny pałacyk książęcy, zwłaszcza że odległość od Wrocławia powodowała rzadkość wizyt władcy śląskiego na przygranicznym wzgórzu. Jako że była ona fundatorką licznych kościołów i klasztorów, postanowiła postawić w tym miejscu nowy klasztor dla sióstr magdalenek. Magdalenki, świeżo zatwierdzony przez papiestwo zakon żeński, przyczyniły się w krótkim czasie do nadania sąsiedniej miejscowości praw miejskich. Był nią Nuenburh, czyli oczywiście dzisiejszy Nowogrodziec. Taka właśnie nazwa tego miasta pojawiła się w dokumencie księcia Bolesława Rogatki, tego samego, który organizował w niedalekim Lwowie (nie tym galicyjskim, ale tym śląskim oczywiście- wtedy miasto nazywało się Lwow) i nieco odleglejszej Legnicy pierwsze turnieje rycerskie, toczył liczne wojny ze swoimi piastowskimi krewniakami, aż wreszcie uwięził na zamku we Wleniu najpierw biskupa Tomasza I, a potem księcia Henryka IV Probusa. Dokument ten, datum in Crosna, anno gratie MCCXLIX, to jest Dan w Krośnie, roku chwalebnego 1249, był niczym innym, jak darowaniem przez księcia Bolesława naszemu klasztorowi wioski Hermannsdorf, znanej dziś pod nazwą Kierżno. Do magdalenek początkowo przyjmowano wyłącznie przedstawicielki zamożnych rodów o szlachetnym wywodzie, co gwarantowało duży dopływ gotówki do kasy nowogrodzieckiego zgromadzenia. W miarę upływu czasu, przechodzący z księstwa do księstwa klasztor bogacił się, nabywając kolejne wioski i posiadłości w okolicach Nowogrodźca i Bolesławca, a nawet Lwówka Śląskiego. Z pewnością modlitwa za księcia Bolesława, jego przodków i potomków (antecessorum quam posterorum) nie była jedyną, jaką podejmowano w klasztorze, bowiem lista donatorów sukcesywnie rosła. Dwa lata później zresztą ten sam Rogatka wydał kolejny przywilej dla klasztoru, niezwykle ważny także dla pobliskiego Bolesławca. Ogólnie dokument stanowi nadanie dla magdalenek 3 marek srebra czynszu od, i to jest bardzo ważne, civitas Boleslauec. Znaczy to tyle, co miasto Bolesławiec. Dokument jest o tyle ważny, że jest to najstarsza pewna wzmianka o Bolesławcu jako mieście! Niestety, nie mamy aktu lokacyjnego Bolesławca, więc taka adnotacja jest dla badaczy sporą gratką. Wracajmy jednak do Nowogrodźca. Niezwykle ważny dla obecnych miłośników Bolesławca przywilej dla klasztoru jednak niewiele się zdał, bowiem trzech marek srebra od bolesławian nowogrodzieckie siostry nigdy na oczy nie zobaczyły.  W każdym razie nie była to dla nich strata, która mogłaby znacząco uderzyć bogacący się konwent po kieszeni. Gorsze zagrożenie nadeszło niemal dwieście lat później, kiedy to klasztor i miasto Nowogrodziec znajdowały się już w Koronie Czeskiej. W 1427 roku budynki klasztorne zostały doszczętnie rozgrabione przez husytów, którzy dodatkowo wyciągnęli od mniszek znaczącą kontrybucję, a na koniec podpalili konwent. Z tego właśnie powodu przy okazji odbudowy klasztor otoczono murami obronnymi. Mury te, później rozbudowywane, towarzyszą klasztorowi do dnia dzisiejszego. Patrząc na mapę miasta Nowogrodźca, wykonaną po trzystu latach przez Friedricha Bernharda Wernhera, widać że udało się połączyć fortyfikacje klasztorne z umocnieniami obronnymi miasta. Jest ona o tyle cenna, że Nowogrodziec przez tych trzysta lat nie rozszerzył swoich granic, a fortyfikacje, tylko częściowo zachowane do dnia dzisiejszego, pamiętały jeszcze czasy późnego średniowiecza. Klasztor szybko podniósł się ze zniszczeń wojennych i wzmocnił swoją pozycję na tyle, że w 1495 roku udało mu się nabyć na własność już nie wioskę, folwark czy kilka młynów, ale całe miasto Nowogrodziec. Była to transakcja wymienna, klasztor bowiem oddał dotychczasowemu właścicielowi przygranicznego miasteczka nad Kwisą swój folwark Sobota koło Lwówka Śląskiego. Zakonnice okazały się być nie tylko pobożnymi kobietami, ale także bardzo sprawnymi zarządcami. Szybko rozbudowano mury obronne miasta, a co ważniejsze, w ciągu kilku lat Nowogrodziec zyskał własną kanalizację. Uprzedził on w tym nawet Bolesławiec, który swojej kanalizacji doczekał się dopiero kilkadziesiąt lat później. Niestety, ale sprawny zarząd nad miastem nie spowodował uniknięcia konfliktów sióstr z radą miejską Nowogrodźca. W 1542 roku w mieście wprowadzono bardzo restrykcyjne przepisy, związane z narastającym w owym czasie zagrożeniem zbrojnym ze strony potężnego Imperium Osmańskiego, które nieco wcześniej podporządkowało sobie Węgry i stało u granic Czech i Moraw. Zarządzono w nim szereg obowiązkowych dla wszystkich mieszczan modlitw błagalnych w określone dni tygodnia, zakazano organizowania wszelkich zabaw, a nawet spożywania alkoholu czy publicznej gry na instrumentach. Można sobie wyobrazić takie szesnastowieczne miasto- ciche, smutne i ponure, aż do przesady nasycone strachem przed wojną i duchem radykalnej pokuty. Można powiedzieć, że Nowogrodziec Anno Domini 1542 miał być w założeniu jednym wielkim klasztorem. Mieszczanom, którzy piętnaście lat wcześniej przeszli przez wielką zarazę, która wybiła niemal wszystkich nowogrodzian i cudem oszczędziła tych, którzy schronili się/mieszkali w klasztorze, z pewnością takie kolejne smętne dni w dziejach ich miasta nie mogły odpowiadać. W każdym razie bezspornym jest fakt, że skoro właścicielem miasta były katolickie siostry zakonne, aż do XIX wieku niemożliwe było przeniknięcie do niego idei reformacji, co umożliwiło wielu mieszczanom z sąsiednich miast, którzy utrzymali się przy wierze katolickiej, praktykowanie w Nowogrodźcu swoich obrzędów religijnych. Konflikty miasto-klasztor dotyczyły jednak nie tylko spraw ducha, ale też takich, jak przywileje gospodarcze. Podczas wojny trzydziestoletniej, która dotkliwie dotknęła cały Śląsk, klasztor nowogrodziecki nie był w żaden sposób wyjątkiem. Kilkukrotnie plądrowany, przeszedł nawet, trwające kilka lat, wypędzenie zakonnic, aż wreszcie w 1652 roku, cztery lata po zakończeniu wojny, padł ofiarą pożaru. Do jego odbudowy przyłożył rękę między innymi sam cesarz Ferdynand III. Odbudowa jednak po kilkudziesięciu latach musiała zostać powtórzona, bowiem w latach 1717 i 1726 wybuchły kolejne pożary. Sytuację klasztoru znacznie pogorszyło wejście Śląska w skład Królestwa Prus, co było efektem zwycięskiej wojny Prus z Austrią, w której skład wchodziły Korona Królestwa Czeskiego i będący dotąd  jej częścią składową Śląsk. Prusy, jako państwo protestanckie, z czasem rozpoczęły szykany wobec katolików. Siostrom nowogrodzieckim zabroniono, podobnie jak całemu Kościołowi śląskiemu, utrzymywania kontaktów z Rzymem. Mimo to klasztor nadal się trzymał na swoim miejscu, utrzymał także w swoim posiadaniu Nowogrodziec i klucz wsi w jego okolicy. Były to, oprócz Kierżna, między innymi Parzyce, Radostów pod Lubaniem oraz Ołdrzychów, będący obecnie częścią Nowogrodźca. Sądny dzień, jeden z najważniejszych w dziejach klasztoru, nadszedł jak złodziej nocą, jak to jest napisane w 1 Liście do Tesaloniczan. Był to 30 października 1810 roku, wtorek. Tego to właśnie dnia król pruski Fryderyk Wilhelm III, ten sam który za trzy lata wyda we Wrocławiu słynną odezwę An mein Volk, zagrzewającą Prusaków do walki z napoleońskim okupantem, zarządził sekularyzację klasztorów  w całych Prusach. Udało się to w całości i natychmiast wyłącznie na Śląsku, gdzie do likwidacji poszło aż 69 klasztorów. Pruska komisja fiskalna 30 października 1810 roku zjawiła się na terenie nowogrodzieckiego klasztoru, przejmując nad nim i jego majątkiem, także ziemskim, całkowitą kontrolę. Konwent rozwiązano, a ostatnia przeorysza klasztoru, Maria Alojza Steinert, która zmarła kilka miesięcy wcześniej, już nigdy nie doczekała się swej następczyni. Jej inicjały są do dziś widoczne na portalu wejściowym do głównego budynku klasztoru, niezatarte jeszcze zębem czasu. Tym razem likwidacja zgromadzenia zaszła na dobre. Siostry zakonne rozproszyły się, jedna tylko zamieszkała na terenie Nowogrodźca, w którym zaczęło pojawiać się co raz więcej protestantów. W klasztorze ulokowano początkowo lazaret dla rannych żołnierzy, potem zaś otwarto tam sąd. Dawny klasztor widział w swoich murach przed 1945 rokiem najróżniejsze instytucje- obok sądu istniały tam przytułek, seminarium kaznodziejskie, a nawet plac ćwiczeń i remiza ochotniczej straży pożarnej, co poświadcza stara pocztówka z początków XX wieku. Z okresu Trzeciej Rzeszy zachowało się bardzo ciekawe zdjęcie, zamieszczone w książce Nowogrodziec. Miasto ceramiki oraz jego okolice na przedwojennych pocztówkach autorstwa Krzysztofa Stefana i Piotra Nieratki. Widać na nim były klasztorny dziedziniec i zawieszoną nad wejściem do wnętrza głównego budynku klasztornego flagę ze swastyką… Nikomu w momencie zrobienia tego zdjęcia zapewne nie przyszłoby do głowy, co już niedługo stanie się z tym miejscem za sprawą człowieka, który tę swastykę w wydaniu nazistowskim stworzył i upowszechnił. Niedoszłego austriackiego akwarelisty, który został przywódcą Niemiec po to, aby po początkowych błyskotliwych zwycięstwach ściągnąć na nie gniew całego nieomal świata. Nowogrodziec, ówcześnie znany jako Naumburg am Queis, nie był wyjątkiem. W lutym 1945 roku doszło do wielkiej bitwy o miasto. Trwała ona kilka dni i zakończyła się wyparciem Niemców za Kwisę. Nowogrodziec został poważnie zniszczony, a były klasztor poważnie uszkodzony. Jak pokazują wykonane po wojnie fotografie, po gruntownym remoncie budynki te byłyby jeszcze do uratowania. Niestety, zamiast odbudowy klasztor padł ofiarą kolejnych grabieży, dokonywanych zwłaszcza przez żołnierzy sowieckich. Jak przekazują mieszkańcy tych okolic, pamiętających tamte czasy, przez kilka powojennych lat mało kto miał odwagę zapuszczać się w te ruiny, ponieważ miało tam dochodzić często do gwałtów, dokonywanych właśnie przez Sowietów. Mijały kolejne lata i dawny klasztor, kiedyś właściciel całego miasta, niszczał. Stopniowo niszczały dachy klasztornych budynków, niegdysiejszy wirydarz i przyklasztorny ogród co raz bardziej zarastały samosiejkami i dziką roślinnością. Główną bramę wjazdową na jego dziedziniec zamurowano, a wstęp na teren kompleksu został zabroniony. Mimo to po siedemdziesięciu latach budynki klasztorne, masywne dzieło osiemnastowiecznych (i wcześniejszych) architektów, trzyma się w nienajgorszym stanie. Najlepiej wygląda główny budynek klasztorny, ten ze wspomnianym już portalem, w którym nadal można się przejść pięknymi krużgankami  i zajrzeć do wszystkich pomieszczeń na parterze i w podziemiach, w tym do refektarza. Podziemia, choć całkowicie opustoszałe i ograbione, częściowo zapełnione także gruzem, zachowały się niemal nietknięte. Rzecz nie do pomyślenia dwa lata temu w Pstrążu, gdzie po ledwie dwudziestu latach sowieckie bloki wyglądały znacznie gorzej, a do ich piwnic aż strach było zaglądać. Wykonany z piaskowca klasztor w Nowogrodźcu niestety, ale z roku na rok nadal zarasta, pokrywa się także kolejnymi paskudnymi graffiti, wykonywanymi przez kompletnie nieświadomych rangi i wartości tego miejsca ‘’odwiedzających’’. Pozostałe zabudowania są już w dużo gorszym stanie, a fortyfikacje klasztorne zaczynają się rozpadać. W 2015 roku zawalił się ich fragment, całkowicie blokując przebiegającą wzdłuż nich ulicę Strzelecką.
Pozostaje mieć nadzieję, że znajdą się ludzie i środki, którym uda się uratować to niezwykle cenne na mapie nie tylko Nowogrodźca, nie tylko powiatu bolesławieckiego, nie tylko pogranicza śląsko-łużyckiego, ale i całego Dolnego Śląska miejsce. Najstarszy klasztor Magdalenek w Polsce, jeden z pierwszych w Europie, przez kilkaset lat właściciel Nowogrodźca i szeregu okolicznych wiosek, wreszcie świadek ośmiu wieków historii Ziemi Bolesławieckiej jest miejscem, które powinno zostać bezzwłocznie uratowane od całkowitego zniszczenia i zapomnienia.

Słów kilka o Pstrążu

Tym razem w drodze wyjątku nie skupimy się na jednym, konkretnym budynku. Ani nawet na kilku. Dzisiaj nie będziemy mogli zobaczyć ani jednego obiektu. Przed nami będzie rozciągało się tylko pole, poprzecinane w kilku miejscach szutrowymi drogami i pozostałościami linii kolejowej, gdzieś na północnym skraju powiatu bolesławieckiego. Na tym polu będą się jeszcze znajdowały zwały gruzu, nadal nie do końca uprzątnięte. Ktoś mógłby zapytać- co w tym miejscu ciekawego? Obecnie zupełnie nic. Ale jeszcze nie tak dawno znajdowało się tam całe miasto, jedno z najciekawszych miejsc nie tylko w powiecie, ale i- mogę zaryzykować taką opinię- w całym województwie. Mowa oczywiście o miejscowości Pstrąże.
Pstrąże było znane współcześnie jako opuszczone miasto-widmo, jednak warto powiedzieć, że historia tej miejscowości jest znacznie, znacznie dłuższa, niż ostatnie siedemdziesiąt trzy lata pod sowieckimi i polskimi rządami. Najstarsza wzmianka o znajdującej się tam wiosce pochodzi, bagatela, z 1305 roku. Odnotowana jako Pstraanse, należała do dóbr kliczkowskich. Ukryta wśród lasów, oddalona od głównej drogi z Bolesławca do Zielonej Góry, do tego oddzielona od niej rzeką Bóbr, musiała być cichą, spokojną osadą. Zniemczona wioska przyjęła nazwę Strans i przez wieki spokojnie żyła na północnym skraju najpierw dystryktu, od XIV wieku weichbildu, aż wreszcie od 1741 roku- powiatu (Kreis). Warto dodać, że do 1815 roku pruski powiat, do którego należało Strans, nosił ciekawą nazwę: Löwenberg-Buntzlau, lwówecko-bolesławiecki. Dopiero później, już po wojnach napoleońskich, Prusacy uznali, że tak rozległy terytorialnie twór się nie sprawdza i postanowili go podzielić. Tak oto powstał Kreis Bunzlau, jeden z powiatów rejencji legnickiej (Regierungsbezirk Liegnitz). Dla Pstrążan nie miało to większego znaczenia, bowiem ich wioska nadal mogła cieszyć się spokojem. Nie miało to jednak trwać w nieskończoność, bo świat szedł naprzód, a Prusy jako państwo słynące ze swoich tradycji wojskowych, po zjednoczeniu Niemiec nadawały ton przewodni nowo powstałej Drugiej Rzeszy.
Na zachód od wsi rozciągał się rozległy, nieprzebyty las, ciągnący się nieprzerwanie aż do miejscowości Neuhammer, znanej obecnie jako Świętoszów, położonej nad Kwisą. Las ten przykuł uwagę niemieckich wojskowych, którzy postanowili zorganizować na tym terenie nowy poligon dla rosnącej w siłę kajzerowskiej armii. W 1898 roku państwo wykupiło las od rodu Dohnów, który dotychczas był jego właścicielem, a już trzy lata później spokój w Strans przeszedł do historii. Rozrastający się poligon świętoszowski znalazł swojego odpowiednika właśnie przy tej wiosce, co wiązało się z koniecznością jej rozbudowy. Do Strans doprowadzono kolej z pobliskiego Ober Leschen (ob. Leszno Górne w województwie lubuskim), wybudowano tam koszary dla wojska, szpital, betonowy most kolejowy na Bobrze, nawet nowe drogi. Strans miało sporo szczęścia, bowiem nieodległa wioska Koberbrunn, która znalazła się na terenie poligonu, została zlikwidowana, a jej mieszkańcy przesiedleni w inne miejsce. Tymczasem w rozbudowanej wsi kwitło życie. Trudno powiedzieć, ile podczas I wojny światowej miało miejsce romansów pomiędzy żołnierzami tam stacjonującymi, a tutejszymi wiejskimi dziewczynami, jak często w tutejszych karczmach podejmowano najróżniejsze dyskusje polityczne- o przebiegu wojny, kolejnych wielkich bitwach, o pogarszającej się sytuacji gospodarczej w Niemczech, wreszcie o zakończeniu działań wojennych czy upokarzającym dla tego kraju traktacie wersalskim, referendum na Górnym Śląsku, wreszcie o puczu monachijskim i stopniowej drodze Hitlera do władzy. To ostatnie zdarzenie miało mieć ogromne konsekwencje dla przyszłości Strans, bowiem od tej pory już nic nie miało być takie samo… Wszędzie zagościły swastyki, dodatkowo rozbudowano pstrążańskie koszary, a w pobliżu wsi miał nawet powstać tymczasowy Obóz Pracy Rzeszy. Być może niedoszły austriacki akwarelista, z woli narodu niemieckiego Führer III Rzeszy, znajdował się kiedyś o zaledwie kilka kilometrów od Strans. Hitler lubił podróżować pociągami, nieraz bywał w Breslau, a w Ober Leschen znajdowała się stacja kolejowa na trasie Berlin-Breslau… W 1945 roku, kiedy to na początku lutego w rejonie wsi toczyły boje obok siebie jednostki niemieckie i węgierskie, zacięcie broniąc się przed Sowietami, jego na pewno jednak tam nie było. Walki te zakończyły się 10 lutego 1945 roku i, jak wiadomo, zwycięzca mógł być tylko jeden. Czerwoni. Czerwone miało też się stać Strans.
Dawni mieszkańcy wioski zostali wysiedleni, jednak na ich miejsce wcale nie napłynęli Polacy, tak jak to się stało ze wszystkimi innymi miejscowościami, jakie znalazły się w nowym powiecie bolesławieckim. Miejsce Niemców zajęli Sowieci, krasnoarmiejcy wraz z rodzinami. Miejscowość przyjęła nazwę Strachów (Страхув) i została całkowicie wyłączona spod polskiej jurysdykcji. Stała się to de facto enklawa sowiecka, podlegająca pod dowództwo Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej z siedzibą w Legnicy. Miejscowość zamieniła się w miasto, liczące sobie kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców. Zbudowano nowe osiedle mieszkaniowe, zaś Strachów stał się typowym sowieckim miastem. Na ulicach znajdowały się napisy w cyrylicy, wszędzie dało się znaleźć żołnierzy w sowieckich mundurach, działały nawet sowieckie szkoły, kino, szpital… Strachów, mimo rozbudowy nadal ukryty w lesie i oddzielony Bobrem od pobliskich wiosek, został otoczony zasiekami z drutu kolczastego, a wstęp w to miejsce był dla Polaków stanowczo zakazany. Nie odbudowano nawet drogowej części mostu nad Bobrze, aby utrudnić nam dostęp do tego miasta. Oczywiście Strachów był bardzo dobrze zaopatrzony, nawet kiedy w pobliskich Bolesławcu i Szprotawie szalały kryzysy i podwyżki. Jeszcze bardziej oczywiste jest to, że pomiędzy Polakami i strachowskimi Sowietami kwitł szmugiel. Podbolesławiecka sowiecka enklawa żyła swoim życiem przez ponad czterdzieści lat, aż wreszcie nadszedł koniec. Transformacja ustrojowa w Polsce i rozpad Związku Sowieckiego doprowadziły do końca istnienia wojsk sowieckich w naszym kraju. Wszyscy żołnierze zostali ewakuowani do odrodzonej Rosji wraz z rodzinami. Strachów, który po raz kolejny zmienił swoją nazwę, całkowicie opustoszał. Na północnej rubieży ówczesnego województwa jeleniogórskiego pojawiło się nowe, puste miasto, oczekujące w ciszy na swój los. Okazał się być on straszny. Ulice Pstrąża, jak przezwano dotychczasowy Strachów, zaczęły rozbrzmiewać polską mową, ale nie była to już mowa mieszkańców tego miejsca. Ich liczba spadła do zera, tylko członkowie naszych służb mundurowych i cywilni ryzykanci zapuszczali się w to miejsce. Pstrąże zamiast zostać zasiedlone, tak jak to się stało z Kresówką, czyli inną sowiecką enklawą w naszym powiecie, stało się wymarłym miastem-widmem, zamienionym w poligon ćwiczebny. Zapuszczanie się tam na własną rękę stawało się z roku na rok co raz bardziej ryzykowne, choć w pierwszych miesiącach miasto było wręcz rajem dla okolicznych szabrowników. Z czasem zamiast mebli, gadżetów i innych skarbów pojawiły się zwały gruzu tarasujące przejście w blokach i łuski karabinowe. Bloki z wielkiej płyty, zbudowane bez cienia fantazji przez sowieckich budowlańców, niszczały z roku na rok. Podobny los spotkał solidniejsze, poniemieckie konstrukcje, jakie się znajdowały w mieście. W tym samym czasie Kresówka, będąca częścią wsi Szczytnica, piękniała, zasiedlona przez repatriantów z byłego Związku Sowieckiego. Stan ten trwał przez ponad dwadzieścia lat, aż władze postanowiły coś z tym zrobić. W październiku 2016 roku cała Polska się dowiedziała, że rozsławione już miasto-widmo zostanie wyburzone. W istocie, tak się też stało. Z niewielkiego osiedla, należącego do Pstrąża, już w lipcu 2017 roku zostały tylko dwa bloki, a krajobraz wyglądał podobnie, jak w Warszawie po powstaniu. Wszędzie znajdowały się zwały gruzu, dawne ulice były ledwo widoczne. Po drodze, łączącej osiedle z właściwym Pstrążem, także wyburzanym, często jeździły wozy budowlane i wojskowe. Nigdzie nie podano informacji o tym, dlaczego właściwie Pstrąże jest nagle wyburzane. Podano tylko, że stan budynków był tak zły, że rozbiórka była jedynym możliwym rozwiązaniem, a także że mają tam się szkolić wojska. Pojawia się jednak pytanie- po co wyburzać miejscowość, która dotąd stanowiła świetny poligon ćwiczeniowy do walk w mieście? Co żołnierzom da puste, zaorane pole po kilkusetletniej miejscowości, skoro kawałek na zachód zaczyna się olbrzymi poligon? Odpowiedź na to pytanie okazała się prozaiczna… Dotarłem do informacji, potwierdzonej odpowiednią fotografią, że w dawnym Pstrążu ma powstać nowe osiedle. Osiedle dla wojsk amerykańskich. Historia zatacza koło. Kiedyś Armia Radziecka, dzisiaj amerykańska…

Słów kilka o Gwiezdnym Zamku w Warcie Bolesławieckiej

Jeszcze jest za wcześnie na opowieść o klasztorze nowogrodzieckim, bowiem mam do przejrzenia sporo materiałów, ale w zamian proponuję nie mniej ciekawą wycieczkę w nieco inne miejsce. Jakie? Otóż kiedy jedzie się z Bolesławca do Złotoryi, drugą mijaną wzdłuż głównej drogi między tymi miastami miejscowością jest Warta Bolesławiecka. Malowniczo położona wśród pól i niewielkich pagórków wieś o ponad osiemsetletniej historii, dawna włość rodu von Zedlitzów, znana jest między innymi z pięknego renesansowego dworu, wybudowanego pod koniec XVI wieku. Mało kto jednak zdaje sobie sprawę, że dwór Zedlitzów nie jest wcale najcenniejszym zabytkiem dawnej Alt Warthau. Ktoś mógłby wskazać tutaj na urokliwy kościół parafialny, znajdujący się w samym centrum wioski, i owszem, wskazałby bardzo ważne miejsce w historii Warty, jednak nie to miejsce mam na myśli. Sądzę też, że mało kto w powiecie bolesławieckim, a tym bardziej poza jego granicami, zdaje sobie sprawę z tego, że miejsce, o którym myślę, w ogóle istnieje. Mało komu może cokolwiek mówić nazwa Gwiezdny Zamek, a tym bardziej jej niemiecki odpowiednik- Sternburg. A jednak właśnie to miejsce jest najcenniejszym skarbem, jaki posiada Warta Bolesławiecka.
Gwiezdny Zamek, mimo swojej romantycznej nazwy i dużej wartości, nie jest wcale żadnym imponującym założeniem. Właściwie obecnie jest to smutna, zadrzewiona ruina w lesie między Wartą Bolesławiecką a Wartowicami, niedaleko szosy Bolesławiec-Złotoryja. Na pozór mało ciekawa, piaskowcowa ściana, otoczona ze wszystkich stron zabagnionym strumieniem. Prawda jest jednak nieco inna…
W roku 1217 wieś Warta, notowana w nieco późniejszych źródłach pod nazwą Wartha, już z pewnością istniała. Z tego właśnie roku mamy pierwszą istniejącą wzmiankę o tej miejscowości, położonej ówcześnie na granicy dystryktów bolesławieckiego i lwóweckiego. Nie wiadomo, czy Gwiezdny Zamek już wtedy istniał, jednak XIX-wieczni kronikarze twierdzą, że owszem, istniał. I został zbudowany nie przez byle kogo, bo przez… templariuszy. Związana jest z tym również legenda o tym, jakoby Gwiezdny Zamek był połączony podziemnym tunelem z zamkiem na Grodźcu, jednym z ważniejszych w systemie obronnym dawnego plemienia Bobrzan. Za taką teorią, jakoby ruiny wartańskie zostały zbudowane za sprawą templariuszy, przemawia fakt, że przebywali oni już wtedy w Polsce- sprowadził ich w 1155 roku Bolesław Kędzierzawy, senioralny książę Polski. Jest jednak pewien szkopuł- na Śląsku pojawili się oni dopiero w 1225 roku, gdzie sprowadził ich Henryk Brodaty. Ich komandoria powstała w Oleśnicy Małej pod Wrocławiem. Czy mogli oni stworzyć niewielką strażnicę pod Bolesławcem, nieco ponad dwadzieścia kilometrów od ówczesnej granicy z niemieckim (a właściwie rzymskim) Świętym Cesarstwem, jak je w 1225 roku oficjalnie zwano? Być może. W każdym razie o Gwiezdnym Zamku mamy pierwszą pewną informację nieco późniejszą, bo z przełomu XIII i XIV wieku z Liber fundationis episcopatus Vratislaviensis. Była to, wedle treści tej księgi, warownia wojskowa. Jedna z trzech na terenie wsi… Strzegła ona przejścia pomiędzy dystryktami bolesławieckim i lwóweckim. Warto wspomnieć, że sama Warta Bolesławiecka, choć jej obecna nazwa sugeruje zupełnie co innego, przez wieki podlegała właśnie pod Lwówek… a przynajmniej jej centralna część. Niebyłczyce, czyli zachodnia część wioski, jeszcze w XX wieku stanowiące osobną miejscowość, przynależały już pod Bolesławiec. Otoczony fosą zameczek znajdował się na samej granicy pomiędzy dystryktami, które z czasem zamieniły się na tzw. weichbildy, odpowiedniki dzisiejszych powiatów w krajach Korony Czeskiej, do której Warta, wraz z całym księstwem jaworsko-świdnickim, weszła w XIV wieku. Zameczek w Warcie tymczasem zyskał nowego właściciela, niejakiego Stiebitza. Mężczyzna ten, niestety, nie był bynajmniej zainteresowany utrzymywaniem porządku na pograniczu bolesławiecko-lwóweckim, no chyba że było to w jego interesie. Stiebitz był jednym z wielu Raubritterów, innymi słowy, był rycerzem-rabusiem. Na Śląsku w tamtym czasie działało ich dość wielu, a najsłynniejszy z nich, niejaki Czarny Krzysztof, choć nie wiadomo, czy naprawdę istniał, miał działać w okolicach Legnicy i Złotoryi, czyli całkiem niedaleko. Zameczek trwał, doświadczany w miarę upływu czasu właściwie tylko przez nawałę husycką. Oprócz walk związanych z husytami oraz późniejszych perturbacji związanych z aspiracjami Macieja Korwina (nie mającego raczej nic wspólnego ze znanym ze współczesnej polskiej polityki Korwinem), króla Węgier, do panowania nad Śląskiem i całą Koroną Czeską, okolice Warty miały zapewniony spokój od działań wojennych. Zresztą Gwiezdny Zamek nie miał pełnić funkcji obronnych; przy jego niewielkich rozmiarach byłoby to absurdalne. Mógł co najwyżej opóźnić marsz wroga w kierunku Bolesławca albo Lwówka. W czasach pokoju kolejni właściciele zamku mogli jednak z pewnością korzystać z jego strategicznego położenia handlowego, ale sytuacja w okresie Odrodzenia zmieniła się bardzo na niekorzyść naszego zameczku. Kilkaset metrów na wschód od niego, bliżej wsi, powstał nowy dwór, zachowany do dzisiaj i obecnie intensywnie remontowany. Mały zameczek okazał się zbyt mały, zbyt oddalony od szosy bolesławieckiej, aby być nadal zamieszkiwany. Ozdobiony piękną figurą średniowiecznego rycerza, pamiętający co raz bardziej oddalające się polskie czasy Gwiezdny Zamek, znany już od dawna pod niemiecką nazwą Sternburgu, zapewne z wolna pustoszał, aż wreszcie został całkowicie opuszczony. Nie wiadomo, kiedy dokładnie zawaliła się niewielka wieżyczka, należąca do jego murów. Nie wiadomo, kiedy zaginęła figura rycerza, w sumie nie wiemy nawet, czy istniała. Zamkowe mury w miarę upływu czasu murszały i rozpadały się, otaczająca zameczek fosa zamuliła się i zamieniła w bagniste mokradło, Rosnący dokoła las powiększył się i otoczył pagórek, na którym stało kurczące się w sobie obronne średniowieczne gniazdo. Przez kolejne dziesięciolecia z pewnością przeszedł wizyty wielu poszukiwaczy przygód, być może wywodzących się także z licznych armii, przewijających się przez okolice Bolesławca- cesarskiej, szwedzkiej, francuskiej, rosyjskiej, pruskiej, polskiej, sowieckiej… W XIX wieku stał się obiektem zainteresowania niemieckich kronikarzy z Bolesławca, którzy nieraz odwiedzali to miejsce. Bywali tam także poeci, zachowały się nawet dwa wiersze o zamku, oba zatytułowane Sternburg. Zainteresowanych odsyłam do publikacji Dzieje Nadbobrzańskiej Gminy Bolesławiec Joanny Sawickiej i Zdzisława Abramowicza, gdzie można je znaleźć w tłumaczeniu na język polski. Pozostałości Gwiezdnego Zamku przetrwały wojnę, a kilkanaście lat temu znalazły się na trasie Złotego Szlaku Rowerowego w Warcie Bolesławieckiej.
Obecnie Gwiezdny Zamek właściwie w niczym nie przypomina już zamku. Zachowała się jego zachodnia ściana, a także pozostałości dawnej wieży. Znajdują się one na niewysokim wzgórzu, ukrytym w lesie na zachód od Warty i otoczonym zabagnioną fosą. Dostęp do nich nie jest jednak specjalnie utrudniony, bowiem istnieje niewielkie przejście przez dawną fosę, przez które można przejść suchą stopą. Niestety, wykorzystują to także wandale, którzy pokryli napisami stare mury. Za murem, w którym zachowały się pozostałości po blankach oraz kilka otworów okiennych, znajduje się pusty plac, na którym postawiono kilka ławek, tworząc miejsce na ognisko. Pozostaje mieć nadzieję, że odludność tego miejsca pozwoli je jednak zachować dla przyszłych pokoleń i że kolejni wandale, pozbawieni szacunku dla jego historii i wartości, nie doprowadzą do całkowitego zniwelowania zamkowych murów. A kto wie, może znajdą się kiedyś ludzie, którzy odnajdą starą figurę rycerza, strzegącego Gwiezdnego Zamku przed zakusami wandali i wszelkiego ducha, który zechce pokusić się o zaburzenie spokojnego trwania tajemniczych ruin. Odwiedzić można, uszanować, złożyć hołd tym, którzy kiedyś tam żyli. A potem w spokoju odejść i dać możliwość takiej samej wizyty innym.

Słów kilka o teatrze w Bolesławcu

Co prawda mieliśmy najpierw wyjechać poza Bolesławiec, aby odwiedzić ruiny nowogrodzieckiego klasztoru, ale Teatr Stary w Bolesławcu okazał się łatwiejszy do opracowania w okresie sesji, zatem dzisiaj odbędziemy wycieczkę właśnie tutaj. Do klasztoru obiecuję Was zabrać już w przyszłym tygodniu, kiedy sytuacja się uspokoi :D
Nim jednak zajrzymy do budynku teatru, warto powiedzieć o tym, co znajdowało się wcześniej w tym samym miejscu. Otóż jest to ciekawa historia, bowiem w średniowieczu tereny teatru, podobnie jak obszar zajmowany obecnie przez pobliskie budynki administracji gminnej i powiatowej, był w posiadaniu… klasztoru. A dokładniej- klasztoru Dominikanów. Niestety, ale niewiele o nim wiemy. Wiadomo, że wszyscy zakonnicy zostali wymordowani przez husytów w 1429 roku, kiedy to na skutek zdrady jednego z mieszczan wojska husyckie wtargnęły do miasta i je doszczętnie splądrowały. Klasztor odbudował się, jednak upłynął wiek, nastały czasy reformacji i niestety, ale protestanccy mieszkańcy ówczesnego Buntzel nieprzychylnym okiem patrzyli na katolickich zakonników, zajmujących niemałą działkę w obrębie murów obronnych. Mimo to kiedy pozostał tam już tylko jeden, ostatni dominikanin, ponoć sędziwy, miał się nim troskliwie opiekować pastor pobliskiego kościoła, znanego dzisiaj pod nazwą bazyliki bolesławieckiej. Także w momencie jego śmierci… Dominikanie wrócili do miasta nad Bobrem po przeszło stu latach, kiedy w ich byłym klasztorze znajdowały się już mieszkania. Pokój westfalski z 1648 roku, ten sam który kończył wojnę trzydziestoletnią, nakazał zwrot kościołów i klasztorów, które katolicy swego czasu utracili, w ręce pierwotnych właścicieli. Miasto Buntzlau nie bardzo się chciało na to zgodzić w odniesieniu do klasztoru, mieszkańcy tym bardziej. Procesy ciągnęły się ponad pięćdziesiąt lat, aż dopiero w 1717 roku dawny klasztor wrócił w ręce dominikanów. Przetrwał w ich rękach niecałe stulecie, gdy historia postanowiła znów się upomnieć o to miejsce. W 1810 roku król pruski Fryderyk Wilhelm III zarządził kasację klasztorów na całym Śląsku. Ich mienie miało przejść na własność państwa pruskiego i pomóc w spłacie kontrybucji i reparacji wobec triumfującej wtedy Francji napoleońskiej. Bolesławiecki konwent Dominikanów został rozwiązany. Gwoli ciekawostki warto dodać, że część wyposażenia znajdującego się na terenie klasztoru kościoła zachowała się do dziś w Bazylice i w kościele Matki Bożej Różańcowej na Ceramicznej. O kościele wiadomo jeszcze tyle, że w 1813 roku odprawiono tam prawosławne nabożeństwo za duszę zmarłego w Buntzlau feldmarszałka Michaiła Kutuzowa, w którym brał udział sam car Aleksander I. Osiem lat później, w 1821 roku, na terenie poklasztornym powstał magazyn broni lokalnej Landwehry, jednak teraz musimy cofnąć się nieco wstecz…
Pierwsze przedstawienie teatralne w Bolesławcu, o którym wiemy z całą pewnością, że miało miejsce, zostało wystawione 10 lipca 1609 roku w miejskim ratuszu. Spektakl nosił tytuł ‘’Komedia o losach syna marnotrawnego’’ i został wystawiona przez uczniów miejscowej szkoły. Jej budynek stoi do dziś przy Bazylice i obecnie należy do Caritasu. Wcześniej w Bolesławcu wystawiano głównie różnego rodzaju widowiska religijne, np. w 1525 roku wiemy w kościele WNMP w dniu święta Wniebowzięcia wystawiano cykliczne przedstawienia maryjne. Od 1609 roku, dzięki działalności szkoły parafialnej, w ratuszu wystawiano występy teatralne. Rozwiniemy nieco ten wątek przy okazji zwiedzania tegoż właśnie ratusza. W tym czasie, kiedy wystawiano tam pierwsze spektakle, do zajmującej się tym szkoły uczęszczał niejaki Martin Opitz, przedstawiciel lokalnej zniemczonej rodzin. Ten młody chłopak w poźniejszym czasie oprócz pisania wybitnych wierszy i stworzenia podstaw nowożytnej niemieckiej poetyki (jego dzieło Buch der deutsche Poetery miało powstać właśnie w naszym mieście) miał duży wkład w powstanie niemieckiej opery i operetki (napisał libretto do pierwszej niemieckiej opery w historii), więc kto wie, czy pomysły i inspiracje z nimi związane nie zostały przez niego zaczerpnięte właśnie z występów w Bolesławcu. W XVIII wieku w mieście pojawiały się różne wędrowne trupy teatralne, a na Dolnym Przedmieściu (Nieder Vorstadt) postawiono wyprzedzającą nieco epokę scenę o nazwie Singpieluhr. Pokazywano na niej sceny z Drogi Krzyżowej na scenach obrotowych, zbudowanych na tworzących jedną całość wycinkach koła. Niestety, maszyna ta została zniszczona w 1945 roku przez Sowietów.
Niestety, w XVIII wieku w mieście nie było stałego budynku teatralnego z prawdziwego zdarzenia, nie mówiąc już o stałym zespole teatralnym. Grano w ratuszu i hotelach, zapewne także w nowo wybudowanym klasycystycznym kompleksie Królewskiego Sierocińca, do którego także kiedyś zajrzymy. W 1817 roku do Bunzlau ze swą trupą przybył Anton Gnast, dotychczas pracujący w teatrze weimarskim. Miał on do czynienia wcześniej z samym Goethem, lecz nie wysłuchał niestety jego protestów przeciwko piciu na widowni i spożywaniu posiłków, co niestety miało miejsce tak w Weimarze, jak i w ceramicznym grodzie nad Bobrem. Dopiero na początku II połowy XIX wieku lokalni miłośnicy teatru dopięli swego i w 1857 roku otwarto pierwszy bolesławiecki teatr. Na jego siedzibę zaadaptowano dawny miejski arsenał, ten sam jaki w 1821 roku wybudowała sobie Landwehra. Po nieco ponad dwudziestu latach wojsko musiało opuścić ten budynek, który kilka razy zmienił swoje przeznaczenie. Przez rok znajdował się tam kościół katolicki, była tam też sala zebrań, szkoła ludowa i nie wiadomo, co jeszcze. A to wszystko w przeciągu niecałych dziesięciu lat! Pierwszym spektaklem, wystawionym w tym miejscu, był Prinz Heinrich według Heinricha Laubego. Po upływie dwóch dziesięcioleci, w wyniku między innymi pożaru opery wiedeńskiej i związanego z nim zaostrzenia przepisów przeciwpożarowych w całej Europie, budynek teatralny gruntownie przebudowano. Wyburzono go niemal w całości, po czym postawiono na nowo i przebudowano. Wtedy to właśnie powstały boczne skrzydła od strony ulic Sądowej i Armii Krajowej. Po kolejnej przebudowie z okresu tuż przed wybuchem Wielkiej Wojny aż do czasów dojścia Hitlera do władzy w Niemczech bolesławiecka scena miała się bardzo dobrze. W ówczesnym Teatrze Miejskim wystawiano sztuki klasyków międzynarodowych i niemieckich, np. Szekspira, Schillera, Goethego czy Moliera. W pobliskiej Jeleniej Górze, znanej wtedy pod nazwą Hirschberg, mieszkał noblista Gerhart Hauptmann, którego dzieła również pokazywano na bolesławieckiej scenie i, co całkiem możliwe, mógł się pojawić kiedyś na naszej widowni. W Bunzlau na Teatr Miejski miały wpływ magistrat, dyrektor i publiczność. Dzięki dobrym władzom teatralnym szybko powstał profesjonalny zespół aktorski. W teatrze wystawiano także opery. Teatr mimo wszystko niestety nie był w stanie zaoferować przez długi czas nic swojego, bowiem publiczność była w tym temacie dość toporna, zaś po I Wojnie Światowej całe Niemcy miały problemy finansowe. Powstał projekt założenia gminy teatralnej w Bolesławcu, jednak brak funduszy uniemożliwił zrealizowanie tego planu. Hiperinflacja bardzo utrudniła miastom niemieckim prowadzenie stałych zespołów teatralnych, także Bolesławcowi, lecz wymyślono na to sposób- powołano do życia Schlesisches Landestheater, czyli Śląski Teatr Krajowy. Było to zasługą głównie władz miasta i naszego teatru. Właśnie w Bunzlau ten objazdowy teatr miał nie tylko swoją siedzibę, ale i swój warsztat, w którym produkowano dlań dekoracje. Śląski Teatr Krajowy grał w miastach całego Dolnego Śląska, takich jak Zielona Góra (Grünberg in Schlesien), Nowa Sól (Neusalz), Szprotawa (Sprottau), wspomniany już Hirschberg, Wschowa (Fraustadt), Kowary (Schmiedeberg), Wałbrzych (Waldenburg), Dzierżoniów (Reichenbach), Świebodzice (Freiburg in Schlesien), Lubań (Lauban), Szklarska Poręba (Schreiberhau). Wszystko zmieniło się, gdy do władzy w Niemczech doszedł Hitler. Teatr niemiecki w koncepcji nazistowskiej miał być nośnikiem faszystowskiej propagandy, dlatego dbano o jego upowszechnianie, ale w dość specyficznej formule. Powołano ogólnokrajową organizację o nazwie Scena Niemiecka, czyli Deutsche Bühne. Niestety, na Śląsku ten proces też miał miejsce- powstała Śląska Scena Krajowa. Miała ona trzy zespoły aktorskie- w Breslau, w Brzegu, znanym wtedy jako Brieg, i właśnie w Bunzlau, co dowodzi znaczenia tutejszego teatru w owym czasie. Teatr nazistowski miał oddziaływać na emocje i uczucia, a nie na intelekt widza. Miał być niemieckim teatrem narodowym, nawiązywać do narodowosocjalistycznego światopoglądu… Podporządkowano go Hermannowi Goeringowi, Ministrowi Spraw Wewnętrznych Rzeszy, znanemu lepiej jako szef Luftwaffe. Z tych też powodów teatr bolesławiecki w tamtym czasie wystawiał tylko to, na co pozwalała nazistowska władza, w tym spektakle na cześć Adolfa Hitlera. W 1943 roku wystawiono ostatni w historii niemieckiego teatru w naszym mieście spektakl- nazywał się on Medea. Po tym występie teatr zamieniono na lazaret, a zespół został rozwiązany. Wielu bolesławieckich aktorów trafiło na front. W lutym 1945 roku miasto zajęli Sowieci. Budynek teatru, w odróżnieniu od znacznej części miasta, przetrwał wojnę w nienaruszonym stanie.
Po wojnie nie powstał już u nas żaden profesjonalny zespół. Przykro to powiedzieć, ale do dziś teatralny Bolesławiec nie odzyskał pełni swojego dawnego znaczenia. Na naszej scenie wystawiały swoje spektakle zapraszane do nas zespoły z gotowymi spektaklami z innych miast. Odbywało się tam wiele lokalnych uroczystości, ogólnopolski festiwal filmów amatorskich czy festiwale piosenki radzieckiej. Z budynku Teatru Starego często korzystał Bolesławiecki Ośrodek Kultury, który w 1973 uzyskał swoją stałą siedzibę na pobliskim placu Piłsudskiego. Ulokowano tam kinoteatr ‘’Forum’’. W tej sytuacji zbędny już dla BOK-u budynek teatralny przejął jego obecny właściciel, czyli Młodzieżowy Dom Kultury im. Stanisława Wyspiańskiego, mający swą siedzibę dwieście metrów dalej. Bolesławiecki MDK jest jedyną tego rodzaju instytucją w skali kraju, która posiada własny budynek teatralny z pełnym zapleczem technicznym, sceną, widownią itd. Mimo powstania kinoteatru nadal wiodącą rolę w życiu teatralnym pełnił budynek przy ulicy Teatralnej. Do 2007 roku w teatrze odbywało się wiele uroczystości o charakterze lokalnym, spotkania z cyklu ‘’Ci, których poznać warto’’, spektakle z innych miast (nie tylko dolnośląskich, Teatr Stu z Krakowa również się u nas zjawił), ale przede wszystkim budynek teatru był wykorzystywany przez młodzieżowe pracownie teatralną i literacką MDK. W 2003 roku w budynku teatru powstała i zainstalowała się grupa literacko-teatralna Manufaktura, istniejąca do dziś i od samego początku prowadzona przez Katarzynę Pranić. Z grup teatralnych warto wspomnieć grupę o nazwie Tygrys Ogłuszony Domem, dziś już nieistniejącą, prowadzoną przez Urszulę Frąszczak-Matyjewicz. Jej największym osiągnięciem było wystawienie Tanga Stanisława Mrożka, a na występy zespołu po raz pierwszy w historii bolesławieckiego teatru młodzieżowego nieraz brakowało miejsc siedzących. W 2007 roku budynek teatru zamknięto ze względu na jego koszmarny stan techniczny. Wystarczy wspomnieć, że groziło mu wtedy nawet zawalenie. Władze powiatu włożyły w jego ratowanie ogromne pieniądze, współpracując w tym działaniu między innymi z Teatrem Modrzejewskiej w Legnicy. Dzięki kilkuletniej, niezwykle intensywnej pracy setek ludzi, w dniu 22 marca 2012 roku teatr uroczyście otwarto, a przy okazji podpisano umowę o współpracy z teatrem legnickim, który tego samego dnia wystawił tam molierowskiego Mizantropa. Od tamtej pory bolesławiecki Teatr Stary, pięknie zdobiący staromiejskie Planty, stał się ważnym punktem na lokalnej mapie kulturalnej, goszcząc w swych murach zespoły i artystów z całej Polski i nie tylko, a przede wszystkim będąc drugim domem dla członków niejednej pracowni, nie tylko literackiej i teatralnej, Młodzieżowego Domu Kultury.

Słów kilka o bazylice bolesławieckiej

Nie tak dawno temu zwiedzaliśmy razem bolesławiecki dworzec kolejowy. Aby to uczynić, cofnęliśmy się w czasie aż do 1845 roku- braliśmy udział w otwarciu dworca, oglądaliśmy kolejne transporty na kolejne fronty kolejnych wojen, spotkania i rozłąki, zmiany ustrojów, granic i pokoleń. Tym razem cofniemy się w czasie jeszcze bardziej i zobaczymy o wiele, wiele więcej, niż podczas tamtej podróży. Nie będziemy oczywiście zajmowali się terenem, na którym stał dworzec, bowiem przez całe stulecia oglądalibyśmy co najwyżej panoramę pobliskiego miasta, raz za razem płonącego w ogniu kolejnej wojny, docierającej w te okolice. Wolałbym, abyśmy do tego miasta weszli, a za cel naszej drugiej wspólnej wędrówki obrali najważniejszy kościół w całej okolicy, obecnie noszący zaszczytne miano Bazyliki Mniejszej, czy jak kto woli- basilica minor.
Bolesławiecka Bazylika Maryjna jest bezsprzecznie jednym z najcenniejszych zabytków architektury w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od Bolesławca. Prędzej czy później musi ją zobaczyć każdy, kto pojawia się w Mieście Ceramiki i sytuacja taka trwa w zasadzie już od XIII wieku. Przed wojną charakterystyczny ceglany trójkąt, zdobiący zachodnią elewację tej świątyni, znajdował się nawet w herbie ówczesnego Bunzlau. Jego usunięcie okazało się najistotniejszą modyfikacją tegoż herbu, jaką poczyniono w polskim już Bolesławcu. Kościół, obecnie intensywnie rewitalizowany, przez liczne wieki swojej historii przechodził różne koleje losu- był dewastowany, palony, przebudowywany, remontowany, gościł ludzi z różnych stron świata, różnych stanów i poglądów, raz nawet zmienił Kościół, do którego przynależał, przechodząc na ponad wiek w ręce luteran. Częściej zmieniał przynależność polityczną, był świadkiem milionów najróżniejszych modlitw w najróżniejszych intencjach, towarzyszył miastu przez całą jego bogatą historię, a obecnie nadal aktywnie angażuje się w jego życie.
Aby rozpocząć opowieść o bazylice, będziemy musieli cofnąć się w czasie do głębokiego średniowiecza, do czasów lokacji Bolesławca. Wiemy, że miasto zostało lokowane w 1251 roku, choć niestety, jego akt lokacyjny nie zachował się (aczkolwiek kto wie, co możemy odnaleźć w długich korytarzach dolnośląskich archiwów). Mamy też wzmiankę z 1194 roku o tym, jak śląski książę, Bolesław Wysoki, zezwolił na budowę osady w rejonach obecnego Rynku, nieopodal pobliskiego grodu kasztelańskiego, odnotowanego kilka lat później w źródłach jako ‘’Bolezlauech’’. Jego wały zachowały się do dziś w lasku przy obecnej ulicy Topolowej. Bolezlauech nie miał najmniejszych szans w konkurencji z nową osadą, położoną przy słynnej Via Regia i bliżej złotonośnych terenów przy szlaku na Lwówek Śląski, więc musiał upaść. Lokacja nowego miasta, tym razem na co raz bardziej wtedy popularnym prawie niemieckim, oznaczała konieczność budowy kościoła dla jego mieszkańców. Powstało ich kilka, w tym przynajmniej jeden klasztorny- znajdował się on na terenie klasztoru Dominikanów. Klasztor ten znajdował się w tym samym miejscu, gdzie teraz stoi budynek starostwa, a także gmach Urzędu Gminy Wiejskiej Bolesławiec (jest to jedyny zachowany budynek po dawnym klasztorze) oraz Teatr Stary. W miejscu obecnej bazyliki, na niewielkim wzgórzu położonym tuż obok Rynku, stały już wtedy… dwa kościoły. Jeden z nich nosił wezwanie Najświętszej Marii Panny i św. Mikołaja, czyli tożsame z tym, jakie dziś nosi Bazylika, a drugi nazwano imieniem świętej Doroty. Kościółek św. Doroty prawdopodobnie istniał jeszcze przed 1251 rokiem, a kościół NMP i św. Mikołaja został początkowo wybudowany z drewna i dopiero po kilkudziesięciu latach postanowiono to zmienić. W pobliżu znajdowała się jeszcze jedna świątynia, zajmująca teren obecnej galerii Bolesławiec City Center, tj. kościół św. Jadwigi, jednak jego dalsze losy pomińmy tutaj milczeniem. Być może kiedyś odbędziemy osobną podróż w tę część miasta, mającą bardzo ciekawą historię, ale wszystko w swoim czasie. Dwa kościoły na wzgórzu w miarę upływu czasu bogaciły się i wtapiały w pejzaż miasta, przynależącego od przełomu XIII i XIV wieku do księstwa jaworsko-świdnickiego. Tereny te najdłużej ze wszystkich księstw śląskich opierały się zhołdowaniu przez władców Czech, co stało się faktem dopiero w latach 90-tych XIV wieku, po śmierci księżnej Agnieszki, wdowy po Bolku II, ostatnim z Piastów jaworsko-świdnickich i ostatnim niezależnym księciu śląskim. Pod czeskim panowaniem Bolesławiec znajdował się aż do 1740 roku, nawet po 1526 roku, kiedy to królami czeskimi zostali Habsburgowie austriaccy! Kościoły, które na potrzeby naszej podróży nazwijmy ‘’bazylikowymi’’, bowiem z nich powstanie późniejsza bazylika, po kilkudziesięciu latach doświadczyły inwazji husyckiej. W 1429 roku na skutek zdrady jednego z mieszczan Bolesławiec został zajęty przez wojska husyckie, które go bezlitośnie splądrowały. Doszło do wybuchu wielu pożarów, które zniszczyły między innymi kościół NMP i św. Mikołaja. Szczęśliwie kościółek św. Doroty ocalał bez większych strat. Zniszczona świątynia została odbudowana i już w latach 70-tych XV wieku uznano, że należy ją rozbudować. Bogacące się miasto chciało się z pewnością poszczycić okazałą świątynią, więc rozpoczęto zakrojone na szeroką skalę prace budowlane. Trwały one kilkadziesiąt lat i pamiątką po nich są inskrypcje, znajdujące się po dziś dzień w kilku miejscach w Bazylice. Najstarsza z nich pochodzi, bagatela, z roku 1482. Nieco później, bo w roku 1497, kościółek św. Doroty za zgodą biskupa zamieniono w izolatkę. Było to konieczne, bowiem w Bolesławcu szalała jedna z wielu zaraz, jakie przez wieki nękały miasto, Śląsk i całą Europę. Minęły trzy lata i kilkusetletni kościół rozebrano. Jego część prawdopodobnie włączono do rozszerzającego się właśnie kościoła NMP i św. Mikołaja. Od tej pory aż po dziś dzień na wzgórzu przy Rynku stoi tylko jedna, wciąż ta sama świątynia. W tym miejscu warto opowiedzieć mało znaną miejską legendę. Otóż w XV wieku do miasta nad Bobrem miały zawitać węgierskie arystokratki, pielgrzymujące do Santiago de Compostela. Było to wtedy miejsce tak popularne, jak dzisiaj Paryż czy Wenecja! Panie przebywały w knajpie o nazwie ‘’Pod trzema wieńcami’’, od której początek miała wziąć osada z 1194 roku, ta przedkolacyjna, sąsiadująca z Bolezlauechem. O ile dla miasta knajpa ta była początkiem, dla arystokratek była niestety miejsce końca. W wyniku choroby Węgierki zmarły, zapisując przy tym swój majątek pobliskiemu kościołowi. Pochowano je pod wejściem głównym do przyszłej bazyliki, co było częstą praktyką w tamtym czasie. Czy ta legenda jest prawdziwa, tego nie wiem, ale kto wie, co by znaleziono, gdyby zaczęto kopać pod chórem… Właśnie w XV wieku podczas prac budowlanych odnaleziono stare dokumenty, w których wymieniono polskie nazwy okolicznych wsi. Gdyby taki dokument się zachował w oryginale, byłby obecnie bezcenny dla wszelkiej maści historyków, językoznawców, krajoznawców, wszystkich w jakiś sposób zainteresowanych przeszłością tych ziem.
Można jednak powiedzieć, że ówczesny magistrat, składający się z katolików, nieco strzelił sobie w stopę. Dlaczego? W 1517 roku w znajdującej się w głębi Rzeszy Wittenberdze Marcin Luter ogłosił swoje słynne tezy. Szybko wyrósł z tego potężny ruch społeczny, który zapoczątkował dzieje reformacji i protestantyzmu, które szybko dotarły także na Śląsk, a zatem także do ówczesnego miasta Buntzel. W nadal przebudowywanym kościele, do którego miał w ciągu najbliższych kilku lat zawitać słynny Wendel Rosskopf, pojawił się niejaki Jakub Süssenbach. Wygłosił on w naszej świątyni żarliwe kazanie, w którym głosił idee Lutra i, mówiąc współczesnym językiem, porwał za sobą tłumy. Buntzel bardzo szybko stał się miastem protestanckim, w odróżnieniu od pobliskiego Naumburgu, czyli Nowogrodźca, gdzie klasztor Magdalenek utrzymał przewagę katolików aż do początku XIX wieku! Było to o tyle łatwe, że klasztor był wtedy właścicielem miasta i określał jego statut. Do tego klasztoru zawędrujemy przy okazji naszej następnej podróży, chciałbym bowiem czasem wyjść poza granice miasta i zajrzeć do co ciekawszych zakątków naszego równie ciekawego powiatu, więc wtedy rozwinę nieco ten wątek. Wracając do naszej bazyliki, będącej ówcześnie zwykłym kościołem (a właściwie już zborem) parafialnym, mamy zatem ogromną zmianę. Kościół staje się luterański, a na zlecenie władz miasta działa w nim wspomniany już Rosskopf, po którym pamiątką są chociażby złote gwiazdy na sklepieniu bazyliki. Rosskopf bardzo pomógł w ukończeniu wnętrza świątyni, a jako ciekawostkę dodam, że jego innym bolesławieckim dziełem jest Pałac Ślubów w pobliskim ratuszu. Mijały lata i gotycko-renesansowa świątynia funkcjonowała we względnym spokoju aż do okresu wojny trzydziestoletniej, która ani Śląska, ani Buntzlau (nazwa miasta uległa ewolucji) nie oszczędzała. W pobliżu funkcjonował niewielki cmentarz, który co prawda nie zachował się do dnia dzisiejszego, ale mamy dostęp do sporej ilości epitafiów, jakie się tam znajdowały. Jakim cudem? Przy likwidacji cmentarza po prostu wmurowano je w elewację kościoła. Są to nieraz bardzo wartościowe zabytki rzeźby renesansowej, ale i skromne piaskowcowe płyty, tak jak jest to choćby z epitafium Süssenbacha, które szczęśliwie uchowało się do dnia dzisiejszego. Najważniejszym z nich jest chyba, znajdujące się tuż przy południowym wejściu do kościoła, epitafium wybitnego poety niemieckiego, bolesławianina Kaspara Kirchnera. Wszyscy w Bolesławcu wiedzą, że w I połowie XVII wieku żył Martin Opitz, twórca poetyki niemieckiej i pierwszego w historii niemieckojęzycznego libretta operowego, ale mało kto pamięta o innym poecie, związanym z interesującym nas kościołem, czyli Kirchnerze. A to właśnie on został uhonorowany w 1615 roku wieńcem laurowym, mającym wtedy w świecie taką rangę, jak teraz… Nagroda Nobla. Mimo to jego poezja nawet w Bolesławcu jest obecnie zapomniana, choć chyba każdy mieszkaniec miasta miał okazję nieraz widzieć jego epitafium. Kirchner zmarł w 1627 roku, więc nie miał okazji przeżyć tego, co właśnie zbliżało się do jego miasta. A mowa o wojnie trzydziestoletniej, która od dziewięciu lat rozpalała Rzeszę. Buntzlau, jako miasto położone przy Via Regia i posiadające zamek, było ważnym punktem strategicznym na mapie Śląska, zatem wielokrotnie było świadkiem przemarszów i okupacji przez wojska cesarskie i szwedzkie. Najstraszniej w pamięci mieszczan zapisał się wrzesień 1642 roku, kiedy to w mieście pojawili się Szwedzi. Doszło wtedy do wydarzeń, które można porównać tylko z tym, czego dopuszczały się tutaj trzysta lat później wojska sowieckie- festiwalu podpaleń i grabieży. Ówczesny kościół protestancki również ucierpiał i nie miało znaczenia to, że Szwedzi byli protestantami- wszak kościół był luterański, a potomkowie wikingów byli kalwinami, których wyznanie luteranie (i oczywiście katolicy) piętnowali jako najgorszą herezję. Kościół został spalony, a co za tym idzie, wnętrze kościoła, choć szczęśliwie ocalały renesansowe sklepienia Rosskopfa, zostało zupełnie zdewastowane. Tak poważnie okaleczona świątynia została gruntownie wyremontowana, a na mocy pokoju westfalskiego, pozwalającego protestantom śląskim na budowę zaledwie trzech ‘’Kościołów Łaski’’ i nakazującego im oddanie pozostałych świątyń katolikom, powróciła w 1651 roku w ręce swoich pierwotnych właścicieli.
Kościół został gruntownie odbudowany pod kierunkiem Giulio Simonettiego, powstała też nowa kaplica św. Barbary, wotum za zakończenie wojny. Bazylika otrzymała nowe, istniejące do dzisiaj, wyposażenie. Powstał piękny, barokowy ołtarz główny, dzieło Jerzego Leonarda Webera, a także ambona i ołtarze boczne. Z tego okresu pochodzi piękna chrzcielnica, świadek chrztów wielu, wielu bolesławian, a także organy, pochodzące z 1709 roku. Gdy stoi się przed wyjściem zachodnim z kościoła, widać trzy wielkie herby, zdobiące miejski chór. Idąc od prawej, mamy herby miejski, panującej dynastii Habsburgów, a także trzeci, którego niestety nie jestem w stanie zidentyfikować. Być może jest to herb fundatora pierwszych bolesławieckich organów, burmistrza Johanna Friedricha Büttnera, ale sprawę tę pozostawiam otwartą. W każdym razie przez kolejne dziesięciolecia kościół zyskiwał na pięknie i znaczeniu, aż nadeszła kolejna wojna. A właściwie to trzy. Trzy wojny śląskie. Już pierwsza z nich doprowadziła do zajęcia Buntzlau w grudniu 1740 roku przez wykuwające właśnie swą sławę wojska pruskie. Miało to ważkie konsekwencje, bo o ile dotychczasowi władcy tych ziem, Habsburgowie, byli katolikami, tak pruscy Hohenzollernowie już nie. Szczęśliwie Fryderyk II Hohenzollern prowadził, przynajmniej początkowo, politykę tolerancji religijnej, więc bazylika mogła pozostać w rękach katolików, co nie znaczy, że Fryderyk nic nie zmienił na tych terenach. Buntzlau znalazło się nagle na terenie powiatu bolesławiecko-lwóweckiego, piętnaście kilometrów od granicy prusko-saksońskiej na Kwisie. Zlikwidowano de facto księstwa, tworząc w ich miejsce kamery wojskowe. Miasto nad Bobrem trafiło na tereny zarządzane przez kamerę w Głogowie, co miało się nie zmienić do czasów wojen napoleońskich. Z punktu widzenia Bazyliki ważne jest to, że miała okazję oglądać przemarsze wojsk pruskich związane z kolejnymi wojnami śląskimi, choćby tych maszerujących na Saksonię w 1744 roku z samym królem pruskim na czele. W tym czasie powstała też najstarsza znana nam mapa Bolesławca, dzieło Friedricha Bernharda Wernhera z 1745 roku. Wernher naszkicował na tej mapie całe ówczesne Buntzlau, także obecną bazylikę. Widać zatem, że znajdowała się ona na Kirch gasse, czyli tak jak obecnie, na Kościelnej. Kościół posiadał nieco inny hełm, niż współcześnie, przypominający do pewnego stopnia hełm wieży ratuszowej. Poza tym niewiele wygląda na tej mapce inaczej, niż współcześnie. Lata mijały, a herb Habsburgów z kościelnego chóru stawał się co raz to bardziej ledwie pamiątką z przeszłości. W mieście przewagę zaczęli uzyskiwać protestanci, którym pozwolono na budowę własnej świątyni w miejsce ruin po dawnym zamku, spalonym jeszcze przez Szwedów sto lat wcześniej. Tuż przed wejściem wojsk pruskich w kościele pojawiają się relikwie Krzyża Świętego, obecne tutaj do dzisiaj i w dalszym ciągu czczone przez wiernych. Było to ważne wydarzenie, do dziś podkreślane przez wszystkich, którzy zajmują się historią tego miejsca. Podczas wojen napoleońskich, które pozostawiły trwały ślad w tradycji bolesławieckiej, kościół pełnił rolę nie tylko sakralną, ale także… wojskową. Otóż przyszła bazylika została zamieniona w magazyn i obóz jeniecki. Można sobie przypomnieć sceny z powstania warszawskiego, kiedy to kościoły pełniły nieraz role obozów dla ludności cywilnej, co zostało świetnie ukazane w serialu ‘’Czas honoru’’. Na szczęście w Bunzlau (przez kilkadziesiąt lat zanikła w tej nazwie spółgłoska ‘’t’’) jeńcy nie musieli się obawiać takiego traktowania, jednak z pewnością warunki mieli dosyć podobne, jak warszawiacy z 1944 roku. Mimo tego wszystkiego można przy bazylice i tak mówić o szczęściu, bowiem świątynie parafialne nie podlegały sekularyzacji, jaką w 1810 roku na Śląsku zarządziły władze pruskie. Ofiarą tej akcji padł między innymi wspominany już tutaj nowogrodziecki klasztor Magdalenek. Bazylika przetrwała walki o miasto z 1813 roku, jakie Prusacy i, co ciekawe, Rosjanie, toczyli z Francuzami, a także zarządzone wcześniej przez okupantów znad Sekwany niszczenie fortyfikacji miejskich, przebiegających na jednym odcinku tuż obok kościoła. Fragmenty przykościelnych murów obronnych oczywiście zachowały się do dnia dzisiejszego. Po zakończeniu działań wojennych rozbiórka fortyfikacji, co ciekawe, trwała dalej, a przed wejściami zachodnim i południowym stanęło sześć figur świętych, przeniesionych w to miejsce z rozbieranych bram miejskich. Są to ich jedyne zachowane relikty. Od tamtej pory aż do czasów nazistowskich w kościele panował względny spokój. Nikt nie próbował go zburzyć, spalić, odebrać katolikom, zamienić w magazyn czy w jakikolwiek sposób uszkodzić. W XIX wieku zlikwidowano hełm wieży kościelnej, montując ten sympatyczny hełm, jaki znamy dzisiaj. Kolejni proboszczowie musieli się zmagać z malejącą na korzyść protestantów liczbą katolików w mieście, a warto odnotować, że na nabożeństwa zachodzili tu także Polacy, przyjeżdżający tutaj z Górnego Śląska i Wielkopolski w takich samych celach, w jakim młodzi bolesławianie nieraz podróżują do Niemiec- zarobkowych. Być może byli pośród nich jacyś ostatni polscy autochtoni, niedobitki trwającej tu od XIII wieku germanizacji, ale na ten temat brak informacji. Docieramy do czasów, w których do Bunzlau doprowadzono kolej i pół kilometra od kościoła zbudowano dworzec kolejowy. Jesteśmy w czasach Wiosny Ludów, zjednoczenia Niemiec oraz Kulturkampfu, czyli bismarckowskiej walki o kulturę. Była to walka prowadzona nie tylko z polskością, z czym jest z wiadomych względów w Polsce kojarzona, ale i z Kościołem katolickim w Rzeszy. Z pewnością Kulturkampf był odczuwalny także i przez katolików bolesławieckich. W 1910 roku, cztery lata przed wybuchem I wojny światowej, było ich 2575, przy czym wszystkich bolesławian było niemal dziewiętnaście tysięcy. Już wtedy były zakryte, o zgrozo, piękne piaskowcowe elewacje kościoła. Średniowieczne jeszcze mury zakryto szarą warstwą betonu i jak długo zastanawiałem się, po co to uczyniono, tak do dziś nie mam na ten temat zielonego pojęcia. Obecny proboszcz tej parafii na szczęście postanowił odwrócić to barbarzyństwo i mury odsłania, ale o tym później.
Na razie docieramy do czasów III Rzeszy. Czasów, które odcisnęły ślad w historii kościoła, obecnie jednak maskowany ze względów jeszcze bardziej niejasnych, niż zakrywanie piaskowcowych murów szarą warstwą betonu. A jest to ślad szlachetny i godny odpowiedniego upamiętnienia, jako że podobny przykład bohaterstwa, jakiego świadkiem były mury bolesławieckiego kościoła, na Śląsku miał miejsce chyba tylko w ówczesnym Habelschwerdt, czyli w Bystrzycy Kłodzkiej. Bunzlau i Habelschwerdt miały bowiem niezwykle odważnych proboszczów w swoich świątyniach- ks. Paula Sauera i bł. ks. Gerharda Hirschfeldera. Obaj księża wykazali się ogromną odwagą, publicznie krytykując z ambon swoich kościołów politykę nazistów i ich zbrodniczą ideologię. O ile bł. Gerhard Hirschfelder swoją działalność przypłacił wysłaniem do obozu i w efekcie śmiercią, bolesławiecki proboszcz miał nieco więcej szczęścia. Aresztowany przez Gestapo, na kilka miesięcy został zamknięty w celi na terenie gmachu należącego do tejże tajnej policji. Na szczęście został zwolniony i mógł powrócić do swojej parafii. Ksiądz Sauer odznaczał się wielką wiarą i zaangażowaniem w życie lokalnej społeczności, co podkreśla w swoich wspomnieniach wielu Niemców. Pozwolił on na odprawianie raz w miesiącu Mszy dla polskich robotników przymusowych w interesującym nas kościele. Nie opuścił swojego kościoła w momencie dla niego i całego miasta bezsprzecznie dziejowym- w roku 1945. W roku tym do Bunzlau weszły wojska sowieckie, uprzednio bombardując i ostrzeliwując miasto z artylerii. Miasto wokół kościoła płonęło także, a wręcz przede wszystkim, już po wejściu Sowietów w jego granice. Palił się Marktplatz, czyli obecny Rynek, w ratuszu ziała dziura po uderzeniu pocisku moździerzowego, kamienice przy Oberstrasse, to jest obecnej ulicy Sierpnia’ 80, kolejno zamieniały się w gruzowisko, w całym mieście trwało wiele innych pożarów, wybuchających dzień za dniem. Wszędzie trwał rabunek i bezkarne gwałty na mieszkankach Bunzlau. W tym całym morzu cierpienia i zniszczenia bolesławiecki kościół był niczym wyspa spokoju, chroniony dzięki negocjacjom księdza Sauera z sowiecką komendanturą. Pobliski kościół ewangelicki, ten który obecnie jest znany jako kościół Matki Bożej Nieustającej Pomocy, tyle szczęścia nie miał…
Tymczasem wojna dobiegła końca i sytuacja w mieście uspokoiła się. Pojawiły się pierwsze polskie władze, a także pierwsi wypędzeni z Kresów oraz przybysze z innych stron Polski i Europy. Bunzlau zaczynało stawać się Bolesławcem, a tę dwoistość dobrze było widać w przyszłej bazylice. Ksiądz Sauer miał podobno prosić Polaków o nauczenie go polskich modlitw, aby mógł także dla nich odprawiać nabożeństwa. Jego kościół był otwarty dla wszystkich, bez względu na narodowość i rasę, choć tę wielonarodową mozaikę zaburzyły władze komunistyczne, kiedy nakazały zatarcie niemieckich napisów na zabytkowych epitafiach. Jeszcze rok temu były one skute betonem… Te same władze nakazały aresztowanie księdza Sauera, oskarżając go o współpracę z niemieckim podziemiem. Zarzuty były oczywiście fałszywe, wszak ofiara Gestapo nie miała podstaw, aby współpracować z nazistami, tym bardziej jeśli był nią katolicki ksiądz, którego ostatecznie zakatowano w siedzibie bezpieki przy ulicy Grunwaldzkiej (tam, gdzie teraz jest MDK). Zwolniono go, ale po przewiezieniu do Domu Dziecka przy Wąskiej bohaterski ksiądz zmarł. Nie wiadomo, czy na trasie przejazdu z Grunwaldzkiej na Wąską mógł zobaczyć choćby hełm wieży swojego kościoła… Jego miejsce zajął już polski ksiądz i po wysiedleniu reszty niemieckich mieszkańców miasta kościół przejęli definitywnie Polacy. 1 września 1956 roku w jego murach Mszę odprawił gościnnie pewien krakowski ksiądz, przebywający w Bolesławcu w ramach podróży rowerowej. Zapewne nikt z obecnych na nabożeństwie, włącznie z nim samym, nie spodziewał się, że za kilkadziesiąt lat zawiśnie na honorowym miejscu w prezbiterium, Msza ta zostanie upamiętniona masywną tablicą pamiątkową, a całe miasto będzie się szczyciło wizytą tego księdza. Nazywał się on Karol Wojtyła. Kościół co raz bardziej nabierał polskich cech i tradycji, poprzez praktykowanie typowo polskich nabożeństw i zwyczajów religijnych, takich jak majówki czy święcenie pokarmów w Wielką Sobotę, a także dzięki działalności wiernych i ich kolejnych proboszczów. Jeden z nich był na tyle wybitny, że na jego cześć nazwano w Bolesławcu rondo, a potocznie jego nazwisko stało się określeniem całej świątyni. Do dziś jak się powie ‘’Idę do kościoła u Rączki’’, wszyscy wiedzą, o który chodzi. Ksiądz Władysław Rączka został zapamiętany przez bolesławian, nie tylko parafian, bardzo wdzięcznie, do pewnego stopnia jak taki lokalny Jan Paweł II, którego zresztą był honorowym kapelanem. Ksiądz nie wahał się wspierać opozycjonistów, walczących z komunistycznym reżimem, był człowiekiem na miarę swojego niemieckiego poprzednika z okresu wojny. Jego parafia stopniowo się zmniejszała, bowiem w rozrastającym się mieście i pobliskich wioskach powstawały nowe kościoły, ale jego kazania nieraz przyciągały tłumy. Ksiądz Rączka zapoczątkował także wielką akcję renowacji świątyni, która do dziś dnia jest kontynuowana. Po upadku komunizmu została ona oderwana wraz z całą okolicą od archidiecezji wrocławskiej i włączona w skład nowo powstałej diecezji legnickiej. Już na początku XXI wieku, w jego pierwszych pięciu latach, kościół został awansowany do rangi sanktuarium. Na kolejny awans nie trzeba było na szczęście czekać kolejnych niemal ośmiuset lat, a zaledwie kilka- 7 października 2012 roku, przy tłumnym udziale mieszkańców Ziemi Bolesławieckiej, sanktuarium awansowano na Bazylikę Mniejszą, przez co stała się jednym z najważniejszych kościołów w całej diecezji i ważnym ośrodkiem pielgrzymkowym. Trwała nadal intensywna renowacja świątyni, prowadzona już przez nowego proboszcza, ks. Andrzeja Jarosiewicza.
Spójrzmy teraz na Bazylikę taką, jaka jest dzisiaj, w czerwcu 2018 roku. Wieża kościoła jest ukryta w stalowym kokonie rusztowań, czeka na gruntowne odczyszczenie. Większa część elewacji jest już wolna od betonowych okowów, tylko ta zachodnia czeka na swoją kolej. Przy wejściu od strony Sierpnia’80 oprócz średniowiecznego piaskowca odsłonięto także ceglany łuk, pochodzący według proboszcza nawet z XV wieku. Trwa odsłanianie napisów na renesansowych epitafiach, w sporej części już zakończone sukcesem, a także wygładzanie odsłoniętego już piaskowca. Przepięknie wygląda ukończona już lewa część elewacji południowej, ta od strony Rynku. Nadal nie widać przy kościele pomnika albo epitafium, a przynajmniej tablicy pamiątkowej w jego wnętrzu, upamiętniającego księdza Sauera. Dziwi fakt, że człowiek tak heroiczny, męczennik za wiarę, nadal nie trafił na ołtarze, a jedyny jego pomnik ulokowano na tyłach dawnego gmachu ubecji, gdzie nie zagląda zbyt wiele osób. Jest to skandaliczne, zwłaszcza że ksiądz Sauer uratował naszą Bazylikę przed ograbieniem przez Sowietów. Kto wie, czy bez niego zamiast bazyliki mielibyśmy co najwyżej ruiny opuszczonego kościoła w bezpośrednim sąsiedztwie Rynku. O księdzu Sauerze nie ma nawet informacji w zakładce poświęconej historii kościoła na stronie Bazyliki. Czy to dlatego, że był Niemcem? Czy wpływają na to sfałszowane i spreparowane oskarżenia komunistycznej ubecji? Co by to nie było, mam nadzieję, że niedługo sytuacja się odmieni, a ksiądz Sauer oprócz godnego upamiętnienia przez własną parafię uzyska przynajmniej ulicę w Bolesławcu. Można wyłączyć z ulicy Kościelnej plac otaczający Bazylikę i nadać mu imię tego wielkiego człowieka. Podjęcie w kurii legnickiej starań o beatyfikację też by nie zaszkodziło. Tymczasem wejdźmy do środka. Stąpamy po nowej, wstawionej zaledwie kilka miesięcy temu kamiennej posadzce. Widzimy szereg pięknych, barokowych ołtarzy, jeszcze niedawno intensywnie renomowanych. Wspaniały ołtarz główny wręcz błyszczy, ozdabiając prezbiterium. Obok niego wisi nowa tablica, a na niej łaciński tekst, upamiętniający konsekrację Bazyliki. Barokowa ambona, w dalszym ciągu wykorzystywana, zdobiona wizerunkami czterech ewangelistów oraz przedstawieniem Trójcy Świętej, zasłania wejście do zakrystii. Na wprost niej, w nawie południowej, stoi piękna chrzcielnica. Blisko wyjścia z kościoła w nawie północnej, na jednym z filarów widzimy tablicę pamiątkową żołnierzy Armii Krajowej z Kresów Wschodnich, niedaleko zaś inną, upamiętniającą Orlęta Lwowskie, zdobiąca okolice równoległego wyjścia w nawie południowej. Trzy herby z XVII wieku nadal zdobią chór, a znajdujące się tam niewiele młodsze od nich organy po dziś dzień cieszą niejedno ucho, niekoniecznie wykształcone muzycznie. Jaki jest widok z wieży, o tym właśnie będą się przekonywali pracujący tam robotnicy. Bazylika pięknieje na naszych oczach i miejmy nadzieję, że są przed nią (i całym Bolesławcem) kolejne stulecia, oby jak najliczniejsze.

Słów kilka o dworcu kolejowym w Bolesławcu

Jestem pewien, że każdy, kto choć raz odwiedził Bolesławiec, nie mówiąc już o jego mieszkańcach z dłuższym bądź krótszym stażem, miał okazję pojawić się na tutejszym dworcu kolejowym. W jakim celu? Powodów mogło być wiele- zakup biletów na pociąg, podróż bliższa bądź dalsza- czy do Węglińca położonego tuż za powiatową miedzą, do Wrocławia znajdującego się już nieco dalej, a może nawet do odległego Białegostoku, spokojnie kwalifikującego się już do rangi kresowego miasta Rzeczypospolitej. Wielu ludzi odprowadzało tutaj swoich bliskich na pociąg, wielu z tych pociągów ich odbierało, wreszcie byli też i tacy, którzy szli na bolesławiecki dworzec po prostu do pracy- czy to na kasie biletowej, czy w pobliskim bufecie, czy wreszcie w ramach obsługi technicznej. Jakby cofnąć się nieco w czasie, to można też zobaczyć stare, czarnobiałe pamiątkowe fotografie z wojska, wykonane jeszcze w czasach, gdy Bolesławiec był niemieckim miastem o nazwie Bunzlau, położonym w rejencji legnickiej prowincji Śląsk. Mamy na nich grupki młodych żołnierzy- najpierw armii kajzera, a później Wehrmachtu, w tym drugim przypadku oczywiście z nazistowskimi orzełkami na czapkach i klapach mundurów. Wszyscy wspomniani tu ludzie przychodzili, odchodzili, mijali ten dość niepozorny budynek dworcowy, robili to częściej lub rzadziej, ale dam sobie głowę uciąć, że mało kto spośród nich zdawał sobie sprawę, jak ciekawe miejsce ma dosłownie na wyciągnięcie ręki, zwłaszcza współcześnie, po niemal dwustu latach od jego wybudowania. Owszem, Bolesławiec może się pochwalić znacznie bardziej interesującymi miejscami, niż niewielki dworzec przy Chrobrego, na którym już trzy lata trwa remont jednego zaledwie peronu- dość tu wspomnieć wiadukt, Planty, Bazylikę Maryjną i piękny Rynek- ale myślę, że zainteresowanie się także i tym miejscem nie jest na pewno żadną stratą czasu i mam nadzieję, że uda mi się Ci to jakoś tam udowodnić… a może nawet zachęcić do nowego spojrzenia na to miejsce. A więc bez zbędnej zwłoki- zaczynamy opowieść!
Aby rozpocząć naszą podróż, musimy się cofnąć w czasie o ponad sto sześćdziesiąt lat. Bolesławiecki dworzec powstał mniej więcej w połowie XIX wieku, a dokładniej w 1845 roku, pierwszego października. Tego samego dnia otwarto dworzec w górnośląskim Zabrzu, w Kępnie urodził się Hermann Aron (późniejszy twórca jednego z pierwszych użytkowych liczników energii elektrycznej), a Andrzej Towiański postanowił przekazać władzę nad swym sekciarskim Kołem Sprawy Bożej (tak, tym samym, do którego należał Mickiewicz!) niejakiemu Karolowi Różyckiemu, generałowi powstania listopadowego. Jak widać, dzień otwarcia bolesławieckiej stacji kolejowej jest to data ważna nie tylko w historii jednego nadbobrzańskiego miasta, ale całkiem istotna także i dla przynajmniej kilku innych miejsc, osób i organizacji ! W momencie otwarcia dworzec w Bunzlau był nieco mniejszy, niż obecnie, ale za to miał sąsiada- piękny ceglany budynek lokalnej poczty, niestety zniszczony równo sto lat później, kiedy to Sowieci zajmowali Bolesławiec. Obecnie znajduje się tam zamknięte podziemne wejście na remontowany peron-widmo. W tamtym momencie można było stamtąd pojechać niestety tylko na wschód, w stronę Liegnitz i Breslau, jak ówcześnie nazywano Legnicę i Wrocław. Jazda na zachód nie była jeszcze możliwa, ale ekipa budowlana z Engelhardtem Ganselem na czele zadbała o to, aby już po upływie niecałego roku sytuacja ta uległa zmianie. To właśnie dzięki Ganselowi i jego ludziom Bolesławiec może się do dzisiaj szczycić swoim potężnym wiaduktem kolejowym, jednym z największych w skali nie tylko Dolnego Śląska czy nawet Polski, ale i Europy! Jego powstanie umożliwiło przedłużenie istniejącej linii kolejowej do nowo powstałej stacji Kohlfurt, obecnie znanej jako Węgliniec. Dodam tutaj, że to właśnie od budowy stacji kolejowej zaczyna się historia całego tego ukrytego w głębi Borów Dolnośląskich miasteczka. Zostawmy jednak urokliwy Węgliniec na inną opowieść i wróćmy do Bolesławca. I zróbmy to szybko, bowiem na dworcu zaczynają się pojawiać naprawdę ważne osobistości. Dość tutaj wspomnieć króla Prus Fryderyka Wilhelma IV i cara Rosji Aleksandra II Romanowa, którzy pojawili się tu w latach pięćdziesiątych XIX wieku. W tej też dekadzie w Bolesławcu powstało najstarsze znane zdjęcie wykonane w tej okolicy, co miało miejsce pamiętnego dnia 17 października 1854 roku właśnie na dworcu kolejowym. Widać na nich ładny parowóz, ówczesny cud techniki, stojący na peronie i szykujący się do odjazdu w stronę Liegnitz (powiedzmy, że póki nie dotrzemy do 1945 roku będę posługiwał się raczej nazwami niemieckimi niż polskimi na terenie Śląska- łatwiej będzie Ci poczuć ducha epoki). Dysponujemy aż dwoma zdjęciami z tego dnia, co jak na owe czasy i upływ niemal dwustu lat od daty ich wykonania, jest naprawdę fantastyczną liczbą.
Mijały kolejne lata, potem dekady, a nowy dworzec stopniowo wtapiał się w bolesławiecki pejzaż. Żegnał bolesławian jadących na wojny Prus z Austrią (1866) i Francją (1870), był świadkiem zjednoczenia Niemiec (1881), które w Bunzlau uroczyście fetowano, miał okazję być częścią II Rzeszy Niemieckiej przez cały okres jej istnienia (1881-1918), a przede wszystkim stanowił bardzo ważny punkt komunikacyjny na pograniczu śląsko-łużyckim. Pamiętajmy, że w tamtych czasach samochody dopiero wchodziły do użycia, a autobusach jeszcze nawet nie było mowy, że nie wspomnę o samolotach. Jeśli byłeś, dajmy na to, studentem ówczesnej Wszechnicy Wrocławskiej, znanej dziś pod nazwą Uniwersytet Wrocławski, no to na studia mogłeś (bądź mogłaś) albo dojeżdżać pociągiem, albo tłuc się po wyboistych dolnośląskich drogach jakąś konną bryczką. A jako że studenci byli, są i będą biednymi ludźmi, to na bryczkę raczej nie było ich stać. Jeśli miałeś wolne i chciałeś odwiedzić przyjaciół/krewnych/kogokolwiek innego (skreślić niepotrzebne) z Kohlfurtu, to na pewno pociąg był lepszym rozwiązaniem, niż kilkugodzinny przejazd przez wioski i lasy, a co dopiero, jeśli wybierałeś się gdzieś dalej. Ówczesna niemiecka kolej dawała stopniowo co raz większe możliwości, bo jeśli byłeś uparty i nie odstręczała Cię konieczność przesiadek, z czasem mogłeś swobodnie podróżować po całym regionie. Dodam, że na początku XX wieku czynnych stacji i linii kolejowych było na Dolnym Śląsku o wiele, wiele więcej, niż obecnie. Nie wiadomo, czy podczas swojej wizyty na Śląsku Stanisław Wyspiański miał okazję odwiedzić Bunzlau, ale na pewno zaszczycił swoją obecnością pobliską Liegnitz- potem nawet napisał taki, moim zdaniem niedoceniony, genialny rapsod pod tytułem ‘’Henryk Pobożny pod Lignicą’’. Tak, Lignicą, a nie Legnicą, bowiem wtedy polska nazwa miasta nad Kaczawą brzmiała właśnie Lignica. Jeśli Mistrz miał okazję odwiedzić pobliskie Bunzlau, z pewnością nasz dworzec widział. Za każdą informację źródłową na ten temat oferuję wysoką nagrodę! Od razu dodam, że jest o wiele bardziej prawdopodobne, bo w zasadzie niemal pewne, że dworzec w Bolesławcu widział… Juliusz Słowacki. Osobiście za nim nie przepadam, jego poezja raczej mnie niespecjalnie porywa (w odróżnieniu od jego antagonisty Mickiewicza), ale był osobą ważną, zasłużoną i warto o nim wspomnieć bez względu na moje osobiste sympatie. Ale ad rem. Ze źródeł historycznych wiadomo, że 8 lipca 1848 roku Słowacki wyjechał z Breslau do Drezna. Każdy, kto pokonuje tę trasę nawet dzisiaj, bez różnicy czy pociągiem czy nie, musi dla własnej wygody mniej więcej w połowie drogi przejechać przez Bolesławiec (chyba że jedzie nieistniejącą w XIX wieku autostradą). Podejrzewam, że nasz wieszcz jechał pociągiem, bowiem wiadomo, że wcześniej jeździł już tym środkiem lokomocji do różnych śląskich miast. Jak już wcześniej wspomniałem, pociągi były wtedy najwygodniejszym i najszybszym środkiem komunikacji. Wiadomo też, że w 1848 roku można było już przejechać pociągiem całą tę trasę. A skoro tak, to jeśli wieszcz Juliusz zdecydował się na pociąg, nasz dworzec na pewno musiał zobaczyć podczas swojej podróży. Czy mu się spodobał? Czy zapamiętał go na dłużej, niż kilka dni? Czy w Bunzlau miał dłuższy postój, czy przebywał tu tylko kilka minut? Tego chyba nie dowiemy się nigdy.
Podczas I wojny światowej przez miasto przejeżdżały liczne transporty wojskowe, stąd też liczni żołnierze i ochotnicy odjeżdżali stąd na front, ten czy inny. Wszyscy znamy opisy uroczystych i radosnych nieomal pożegnań, jakie w Niemczech i nie tylko urządzano na dworcach odjeżdżającym wojakom- domyślam się, że takie rzeczy miały miejsce także w Bolesławcu, przecież mieście garnizonowym. Dworzec po paru latach musiał też widzieć powroty tych szczęśliwców, którym udało się przeżyć wojenne piekło, a na sto procent był świadkiem końca wojny, upadku cesarstwa i zaburzeń, jakie miały miejsce w owym czasie w całych Niemczech- rodzącej się w wielkich bólach Republiki Weimarskiej. W miejskich annałach czytamy, że w Bunzlau powstała rada robotnicza, pewnego dnia na Rynku (ówcześnie znanym pod nazwą Marktplatz; gwoli ciekawostki dodam że plac ten dzielono wówczas nieoficjalnie na Niedermarkt i Obermarkt- Rynek Dolny i Górny) miała też miejsce duża demonstracja przeciwko przyłączeniu części Górnego Śląska do Polski. Można się tylko domyślać, ile politycznych dyskusji odbyło się w tamtym czasie w murach dworca… które to mury w okresie Republiki Weimarskiej trochę się zmieniły, jeśli chodzi o ich wygląd. W latach dwudziestych, kiedy udało się już uspokoić szalejącą hiperinflację (za bilet na przejazd z Bunzlau do oddalonego o niecałe dziesięć kilometrów Thomaswaldau- Tomaszowa Bolesławieckiego- płaciło się wtedy w miliardach marek), dworzec został nieco przebudowany. Niedawno do Muzeum Ceramiki trafiły plany tej przebudowy i widać na nich, że poszerzono nieco hol w kierunku miasta i powstały dwie dobudówki po stronie zachodniej i wschodniej. Wtedy też w kasach biletowych pojawiły się nowe blaty obrotowe, które co ciekawe, znajdują się na swoim miejscu do dnia dzisiejszego. Przetrwały III Rzeszę, wojnę, komunę, transformację ustrojową i całą masę wielu innych rzeczy. Miejmy nadzieję, że przetrwają ich jeszcze więcej…
No i właśnie, dotarliśmy już do Trzeciej Rzeszy. Najciemniejszego okresu w dziejach Bolesławca, Niemiec i chyba całej Europy na zachód od byłego Związku Sowieckiego. Istnieją zdjęcia niemieckich żołnierzy z tego okresu, wykonane na ówczesnym Bunzlau Hauptbahnhof, z pewnością nieraz w jego holu całkowicie na poważnie hajlowano, wychwalano niedoszłego austriackiego akwarelistę, a flagi z czarną swastyką niejednokrotnie ‘’ozdabiały’’ ten budynek. Mamy nawet zdjęcie bramy pożegnalnej, stojącej przed dworcem w tym mniej więcej miejscu, gdzie teraz znajduje się wjazd na parking. Oczywiście na tejże bramie z wielkim napisem ‘’Auf Wiedersehen’’- ‘’Do widzenia’’- powiewają sobie dwie nazistowskie flagi. Długo to jednak nie trwało, bo nadszedł rok 1945, a dokładniej styczeń. Bolesławiecki dworzec, położony na ważnym szlaku Breslau-Dresden (Drezno), niemal codziennie był świadkiem transportów uchodźców z całego Śląska, uciekających mimo ostrej zimy przed nadciągającymi Sowietami. Wspomniane wtedy blaty, na których dzisiaj możemy spokojnie odbierać nasze bilety z Kolei Dolnośląskich, wtedy na pewno pracowały na pełnych obrotach, przynajmniej dopóki wydawano jakiekolwiek bilety. Ostatni pociąg miał ruszyć z dworca rankiem 11 lutego 1945 roku, kiedy Sowieci znajdowali się już u bram Bunzlau i właśnie zajmowali Gnadenberg, czyli obecny południowy Kruszyn. Zaraz odjeździe tego pociągu z miasta na dworcu musiała być słyszalna potężna detonacja- to niemieccy saperzy wysadzili w powietrze trzy przęsła wiaduktu kolejowego, te znajdujące się bezpośrednio nad Bobrem. Najpóźniej dwa dni potem historia stacji Bunzlau Hauptbahnhof dobiegła końca, a budynek wraz z całym miastem został przejęty przez Sowietów. Minęło kilka miesięcy, nim w mieście pojawiły się polskie władze. Dworzec stał się wtedy niezwykle ważnym miejscem, bowiem po prowizorycznym naprawieniu wiaduktu to stamtąd ruszały transporty wysiedleńców do Niemiec. Tam też pojawiały się pociągi ze wschodu, przywożące nowych, polskich mieszkańców Bolesławca i okolic. Właśnie dworzec kolejowy był pierwszym miejscem, jakie poznawali oni w na wpół zrujnowanym mieście, które miało stać się ich nowym domem. Pochodzili zewsząd- z Bośni, z Kresów Wschodnich II Rzeczpospolitej, z Francji, Belgii, innych regionów Polski… można więc powiedzieć, że na dworcu w Bolesławcu spotkali się Polacy z całej Europy, że ta ‘’polska Europa’’ zawitała właśnie do Bolesławca, a na dworcu widać było to w sposób szczególny. Charakterystyczną śląską niemczyznę zastąpiła rozbrzmiewająca tutaj polska mowa, szyldy niemieckie szybko zostały zastąpione polskimi, a nazwę Bunzlau zmieniono najpierw na Bolesław, a zaraz potem na obecny Bolesławiec. Przez kolejne ponad siedemdziesiąt lat zmieniali się ludzie, zmieniał się tabor, jaki gościł na naszej stacji, zmieniał się ustrój państwa polskiego, a dworzec jak trwał, tak trwa nadal na swoim miejscu, radośnie witając przybyszy i ze smutkiem żegnając odjeżdżających. Przechodził różne remonty i prace naprawcze, a w grudniu 2015 roku dorobił się nawet swojego własnego peronu-widmo! W sumie to raczej jest powód do rozpaczy, niż dumy… Z trzech przedwojennych kas biletowych czynna jest już niestety tylko jedna, Poczta Polska z racji spalenia się przedwojennej poczty ulokowała się w pobliskiej kamienicy przy Kaszubskiej, a miejsce dawnych parowozów zajęły wygodne pociągi Kolei Dolnośląskich oraz te z Deutsche Bahn, kilka razy dziennie kursujące między Dreznem a Wrocławiem.
Kolejowy bolesławiecki staruszku, życzę Ci, żebyś trwał na swoim miejscu jak najdłużej i cieszył oko kolejnych pokoleń bolesławian (i nie tylko) !